Prawo założenia a TV

Od dłuższego czasu istotna dla mnie jest działanie w duchowości. Związanych z nią praktyk jest mnóstwo, jednak mnie szczególnie interesuje TA NAJPROSTSZA – czyli Prawo Założenia. Gdy się przyjrzeć wszelkim filozofiom – od buddyzmu, przez hunę, a nawet na Biblii kończąc – widać jedną, bardzo głęboką myśl:

Na założenia składają się nasze przekonania, a te układają się w wyobrażenia, działania. Oznacza to, że stwierdzenie „w tym mieście nie ma pracy dla takich jak ja” jest stwierdzeniem prawdziwym dla kogoś, kto je wytoczył i kto żyje w takim przekonaniu. Oczywiście, można się kłócić, że rzeczywistość jest o wiele bardziej złożona i ręka komuś nie wyrośnie… aczkolwiek ja do dziś dnia pamiętam fragment jakiegoś dokumentu, gdzie człowiek chwalił się, iż mu odrasta ręka. Bardzo powoli – ale jednak każdego roku z łokci było więcej centymetrów. To brzmi niewiarygodnie, ale prawo założenia, które praktykuje to uniwersalne prawo i w dodatku jest ono bardzo proste. Tak proste, że tłumacząc je czuję się tak, jakbym tłumaczyła najtrudniejszą grę na świecie – go. Też posiada proste zasady, ale umysł szczególnie europejski, nierzadko ma problemy ze zrozumieniem jej zasad.

Pamiętacie tekst o hipnozie w TV? Jeśli nie, to zapraszam tu, a jeśli tak, to… łącząc kropki doszłam do następującego wniosku:

Nie trzeba być geniuszem, by stworzyć taki wniosek. Bo niby po co w kinie/TV rozmywają się pewne kwestie, tak bardzo zaznaczają ważność inkluzywności, z uporem maniaka cisną poprawność polityczną? Spójrzmy na Disneya, bo ten ma już złą sławę, a przecież to głównie dlatego, że wszyscy od lewa do prawa są już zmęczeni nachalnością poprawności w dziełach tego studia. Wystarczy spojrzeć na box office najnowszych hitów studia, aby się o tym przekonać. Hollywoodzka branża nie wydawałaby tyle pieniędzy na wspieranie homoseksualizmu, gdyby nie miała w tym ukrytego celu. Ale tym celem nie jest wspieranie gejów i lesbijek, tylko manipulacja umysłami. A nawet więcej.

Byłoby dużą naiwnością wierzyć, że wielkie korpo nie mają własnych interesów i nie są powiązane z grupami interesów, które mają na celu kontrolowanie umysłów. Zwłaszcza, że rzecz doskonale widać dzięki oknu Overtona wykorzystywanemu z wielką pasją w TV.

A poza tym Warner Bros to właściciel zarówno stacji telewizyjnych – u nas TVN – jak i firm produkujących filmy. Trudno by było zatem oczekiwać dwóch różnych narracji w tej korpo. Nie, nie – jeden z pozoru uduchowiony film, niepoprawny politycznie wcale nie czyni wiosny*.

Mała uwaga na samym początku, pozornie niezwiązana z tematem: świat, który znamy dopiero się rozpada. Dopiero dzieci, które rodzą się TERAZ, w ostatnich powiedzmy 3 latach, zaczną naprawdę, niesamowicie zmieniać świat. Obecnie jednak widzimy, jak system gnije i gnić będzie. Co prawda wymyśla nowe formy niewolnictwa i wymyśla różne niesmaczne rzeczy – ale wiedząc o nich stajemy się na nie nieczuli. Dlatego też warto się przyjrzeć temu, co się aktualnie dzieje.

A dzieje się wiele – bo na rzeczy jest piąta generacja wojny. Ogólnie, typy wojny wypunktował William Lind:

Abbot próbował ją zdefiniować już w 2010 i zrobił to krótko: piąta generacja wojny to wojna na informację i percepcję. Skomentował to tak: – Samą naturą Wojny Piątej Generacji jest to, że jest trudno ją zdefiniować.

Jak widać jednak po internetach, ludzie próbują to zrobić. Jednym z lepszych opisów tejże skonstruował Grey Dynamics, na którego podstawie opieram te akapity. Definiują oni to zjawisko (?) jako „działania militarno-niemilitarne oparte na danych, zaprojektowane w celu wykorzystania istniejących błędów poznawczych i wywołania nowych błędów poznawczych”. To się ładnie łączy z tym, jak próbują przedstawiać piątą generację Abbot i Ress/Heering: „celowe manipulowanie kontekstem obserwatora w celu osiągnięcia pożądanego rezultatu”. Prawda, że pięknie się to łączy z tym, czym jest telewizja?

Jednakże sama TV jako TV ma coraz mniej odbiorców. No chyba, że jest prowadzona w internetach – choćby i na youtubie, rumble i innych takich. To, co pozostaje niezmienne to chęć oglądania, przeżywania historii. Dlatego też wydaje się, że kinematografia to doskonałe narzędzie do kontrolowania umysłów. Pod pretekstem historyjki wciśniemy ludziom fakty lub bujdy – w zależności od aktualnej woli masonerii.

Ktoś może zauważyć, że przecież to, co mówię to nic nowego – już Hitler zdawał się wiedzieć doskonale, z czym ma do czynienia i dlatego on, oraz wielu polityków wykorzystywało media do operacji propagandowych. Owszem, hipnotyzujący ekran to stare narzędzie, ale wciąż – doskonałe.

Wystarczy zrobić sobie eksperyment – swoją drogą polecam, bo to bardzo ciekawa obserwacja. Wybierz sobie stację, która ma przeciwne od Twoich poglądy. I spróbuj oglądać ją przez 6h. Trudne? To może coś, co jest bardziej zbliżone… TV REPUBLIKA. Obecnie wydaje się być tubą PiSowców, natomiast ja zaobserwowałam ciekawą rzecz. Nieważne co oglądam, ale jeśli jest to trochę zbliżone do moich poglądów, to zaczynam się przechylać w ich stronę… Taaak, zwłaszcza po trzech, sześciu godzinach słuchania. Tak swoją drogą przypominam, że dźwięk również może być używany podprogowo, ale o tym opowiem już kiedy indziej.

Na razie wróćmy do tematu wojny. Jej ulubionymi narzędziami są deepfaki, fałszywe informacje, memy… szyfrowana technologia, odbiorniki SDR (niskokosztowe radia). W zasadzie wszystko sprowadza się do jednego, dość groźnego klucza: to wojna informacji i percepcji. Oznacza to, że walczący celują w istniejące już błędy poznawcze, tworząc NOWE. Jej siła leży również w tym, że skupia się na JEDNOSTCE.

Ufff… to wszystko wydaje się skomplikowane, prawda? Ot, co – „zaawansowana” * inżynieria społeczna.

Właściwie… mam wrażenie, że czasem się zapomina o najprostszych narzędziach, które pozwalają na kontrolę umysłów. Czytając opis wojny piątej generacji nie znalazłam narzędzi, które są o wiele bardziej zaawansowane i bardzo niebezpieczne. Mówię tu o hipnozie, o broniach podprogowych wywołujących choroby i tak dalej. Wystarczy spojrzeć na pewne teorie spiskowe, a stamtąd już niedaleko do ludzi, którzy twierdzą, że są atakowani takimi właśnie wojskowymi broniami w celu inwigilacji czy torturowania. Przypadki są różne oczywiście, ale w świecie, w którym system jest chujowy i który to system się broni, należy zachować wszelką ostrożność. I pamiętać o tym, że sztuka często jest politykowaniem.

* Kto ma w dupie Avatara, albo go po prostu nie lubi, niech poszuka sobie „avatar symbol satanic”. Miłej zabawy.
** mam dziwne odczucie, że to wcale nie jest aż tak zaawansowana inżynieria, jakbyśmy chcieli…

Percy Jackson i bogowie olimpijscy

Ten serial nie jest zły, ale ma swoje bolączki. Bolączki w postaci nie do końca dopracowanego scenariusza. Bo to, że efekty specjalne wyglądają jak z produkcji niskobudżetowej, to można na to machnąć ręką. To przecież nie jest aż tak ważne, gdy ma się do czynienia z dobrą historią, prawda? Nawet ten nieszczęsny Olimp, który wygląda ładnie, ale tylko tyle.

Percy (Walker Scobell) jest chłopakiem z problemami. Praktycznie co roku zmienia szkołę, bo nawalił, ale to, że jego stan psychiczny brzmi średnio zdrowo, to już gorzej. Ma wizje, których nikt normalny nie ma. I utrzymuje to trochę w tajemnicy, bo świat go nauczył, że tak najlepiej. Wywala się w związku z pewną nauczycielką i dowiaduje się prawdy o sobie samym oraz przyjacielu Groverze (Aryan Simhadri). Okazuje się, że Percy jest synem boga, świat jest w niebezpieczeństwie, jest mnóstwo problemów do rozwiązania i nie ma czasu na szkołę, bo trzeba przeżywać przygody.

Wszędobylskie multi-kulti w obsadzie nie zmęczyło mnie tak, jak wszędobylskie wyjaśnienia, co i jak, i dlaczego. Dosłownie każdy odcinek – z reguły trwający pół godziny, tylko ostatni jest dłuższy – jest zawalony tłumaczeniami. I z jednej strony to jest OK, bo ja na przykład nie znałam książek Riordana, a nie mam też sił się z nimi zapoznawać. Nie mam, bo to historia dla dzieci. Ale wiem, że to dobre książki, bo to czuć. I wreszcie – dzieci w tej historii zachowują się jak dzieci, czyli odwalają czasem manianę i są naiwne, w ogóle wydarzenia trochę naiwnie lecą. Ale zaimponowała mi scena, kiedy Percy walczył z Aresem, bo wydarzenie to zostało potraktowane wiarygodnie, czyli nie mamy tu do czynienia z męską Mary Sue, a przynajmniej nie do końca.

Tak czy inaczej – to jest serial, przy którym całkowicie się odprężałam. Nie myślałam o tym, jak brutalny jest świat, tylko jakoś tak… miło spędziłam czas.

Trochę mi czarnoskóry Zeus (Lance Reddick) nie pasował, no ale to nie jest aż tak istotne dla tej serii. Niestety, w zeszłym roku aktor go odgrywający zmarł, dlatego serial jest dedykowany jego pamięci. I teraz pytanie, jak to rozwiążą – bo przypuszczam, że Zeus gdzieś tam dalej będzie się pojawiał. Może to nie jest jakiś turbo istotny element na ekranie, nie mniej jednak warto, by było wszystko dobrze sklejone.

Ludzie jeszcze narzekają na tempo serialu i trochę tego nie rozumiem. Bo twierdzi się, że „Percy…” jest za szybki, akcja pędzi do przodu jak szalona, ale ja się z tym nie zgadzam. Zawsze uważałam, że młodzi ludzie uwielbiają szybkie tempo, ale ja nie mam dzieci, więc mogę się mylić. Nie mniej, sama nie odczuwałam jakiejś turbo prędkości fabularnej. Jedynie w ostatnim odcinku serial się wywalił, bo trochę miałam takie „eee?”, gdy mowa była o przepowiedni. Być może dla kogoś, kto obejrzy produkcję jednym ciągiem nie będzie to jakoś wielce przeszkadzające, ale widz, który tydzień po tygodniu czeka na wszystkie osiem odcinków, może po prostu nie ogarnąć w pewnym momencie dawno wspomnianych rzeczy.

Tak czy inaczej polecam, bo przyłapałam się na tym, że chętnie bym obczaiła dalszy ciąg.

Już mnie nie oszukasz

To był okropny serial, na co wskazywał ból mojego mózgu w trakcie oglądania. Jednakże po „Biednych istotach” potrzebowałam terapii, a „Już mnie nie oszukasz” doskonale spełnił swoją rolę…

Do brzegu…

Maya (Michelle Keegan) pewnego dnia widzi na kamerce-niani swojego męża. Zaczyna więc węszyć w sprawie, bo to jednak jest dość dziwna rzecz, gdy ma się MARTWEGO małża. Maya dzieli się swoją dziwną wizją z nianią, która zaprzecza widokowi, więc Maya zaczyna ją szarpać, a ta ciśnie w nią gazem pieprzowym. Już ta scena wydała mi się głupia, ale im dalej w odcinki, tym głupiej. Może wyjaśnię: bohaterka wydaje się osobą psychopatyczną i w sumie nie dziwne, skoro była żołnierką i zabijała. Ale też i głupią. Rozwijając swoje śledztwo wsadza pod samochód nadajnik i w tym czasie ona naucza jakiegoś gostka jazdy helikopterem. W trakcie dowiaduje się o miejscu pobytu autka – jak się okazuje, dość niedaleko helikoptera – więc zaczyna śledzić pojazd. W końcu tenże się zatrzymuje na jakimś zadupiu – czytaj lesie – i Maya… postanawia lądować w okolicy, zostawiając swojego ucznia na pastwę losu. WTF? To była kolejna scena, która jechała głupotą, ale następne tylko zwiększały cierpienie mojej mózgownicy. Na ten przykład, bratankowie Mayi odkrywają, że mają rodzeństwo i… dziewczę każe stać bratu na warcie w korytarzu, a samo idzie do mieszkania obcego człowieka, który jest ojcem tegoż jej brata, o którym nie wiedziała. To nie brzmi dobrze, prawda?

Nie będę Was torpedować kolejnymi głupotami tej historii, jednakże końcówka trochę wynagrodziła mi cierpienie. Otóż w końcówce… albo dobra, nie będę spojlerowała, skoro serial na IMDB ma 6.7, chociaż wg mnie zasługuje na 3. To nie jest fabularny majstersztyk, a bohaterowie mają tendencję do dziecinnego, głupiego zachowywania się… w sumie jedynie policjant Sami (Adeel Akhtar) i jego żona są normalni, reszta to jacyś psychopaci. Tak, ten serial jest o psychopatach, uh. Dlatego mi nie żal zabitej Mayi, chociaż rozumiem, że zakończenie miało być nieco łzawe. Ups, chyba spojler.

Czy coś czułam w trakcie seansu? Nie – efekt grania aktorów, charakterów (a bardziej ich brak) postaci spowodował, że czułam takie podniecenie, jak na zeszłoroczny deszcz. Ten serial NIE JEST wart Waszego czasu. Serio, są znacznie lepsze produkcje.

PS.: Jest jedna gadka szmatka a’la LGBT – czwarty odcinek, zaczyna się w 40 minucie. Policyjny partner Samiego stwierdza, że był na randce z Lancem. Wpływu na fabułę nie ma to żadnego, ot – koleś się skarży, że imprezę mu przerwano, bo trza było ratować towarzysza z opresji. I tyle.

Se7en

W 1995 roku na ekrany wlazły dwa filmy: „Se7en” Davida Finchera i „W słusznej sprawie” Arnego Glimchera. Ten ostatni wygląda trochę jak podróba „Se7en”, ale Connery zgodził się w nim wystąpić i to w głównej roli, a poza tym – jest to ekranizacja powieści, o ile pamiętam. Co łączy ten obraz z hitem, wręcz już klasycznym thrillerem? Otóż – motyw. W obu przypadkach chodzi o seryjnego mordercę, który zabija grzeszników. Dlatego zabierając się za „Se7en” miałam lekkie uczucie deja vu – czy ja gdzieś to już widziałam?

Okazuje się, że i tak, i nie.

To nie są podobne filmy.

Jadą na czymś innym.

I David Fincher zrealizował to o wiele lepiej, szczególnie dlatego, że to dobry reżyser i praktycznie każda produkcja, za której sterami on stoi, po prostu płynie. Ucieszyło mnie to, ponieważ oznacza to dobrego reżysera. A obrazowi „Se7en” udało się zyskać jedną nominację do Oskarów 1996 za montaż. Nagrody nie dostał, ale rywalizował wtedy z niesamowitymi widowiskami (m.in. Braverheart).

Somerset (Morgan Freeman) i Mills (Brad Pitt) to dwóch detektywów, którzy różnią się jak dzień i noc, ale mają do rozwiązania sprawę seryjnego zabójcy, który zabija bardziej dla ukarania grzeszników, wykorzystując tzw. siedem grzechów głównych.

I teraz tak: nie wiem, chyba wszyscy oglądali ten film, albo ja jakaś opóźniona, więc tak czy siak mogą się pojawić spojlery w późniejszych akapitach.

Z jednej strony morderstwa są widocznie brutalne – bo gdy kogoś się torturuje, żeby zaczęły się pojawiać wewnętrzne krwawienia, to to musi być widać na ekranie. Ale miałam wrażenie, że film nie próbuje nas straszyć, więc nie epatuje brutalnością, przemocą, jak w „Słusznej sprawie”.

Można powiedzieć, że „Se7en” to film mocno psychologiczny, który nie boi się filozofii, a więc zadawania trudnych pytań i szczerze? Religia tu nie jest pretekstem do tego. Kwestie dobra i zła, kto kim jest same się nasuwają przy tak trudnej sprawie.

Andrew Kevin Walker – odpowiedzialny za scenariusz – doskonale rozpisał akcenty historii. Widz wie, że na końcu czeka go trudny finał – jak zawsze w tego typu produkcjach. Ale czuje to napięcie, i czuje też, że jest tu parę niestandardowych rzeczy. Pomimo upływu lat, to „Se7en” nadal zaskakuje niektórymi rozwiązaniami, on nie udaje czegoś, czego nie chce. Ten film dokładnie wie, że to relacje między bohaterami mają być najważniejsze. Co więcej, uważam, że film może tylko zyskać przy drugim podejściu, bo już trochę inaczej się patrzy na bohaterów wiedząc, co się dalej wydarzy.

Muzyka także ładnie przygrywa z tym, co się dzieje, bez wątpienia buduje cichy, przemyślany klimat, ale raczej nie jest czymś wybitnym.

Uważam, że casting wykonał wybitną rzecz, obsadzając Brada Pitta w roli Millsa. Raz, że aktor jeszcze wtedy kojarzył się z szalonymi postaciami – wystarczy wspomnieć „13 małp”, dwa, że oglądając miałam jakieś takie wrażenie, że Fincher kazał Bradowi grać właśnie takiego niezrównoważanego policjanta. To było tak, jakby aktor bawił się swoim stylem grania. I to doskonale wpisuje się w całość.

Mimo że widz wie właściwie już w ostatniej godzinie, czy półgodzinie, jak to wszystko może się skończyć, do czego to dąży – wszak nikt nie udaje idiotów, wszyscy bohaterowie się tego domyślają – to akcja trzyma w napięciu. Po prostu gra psychologiczna między trójką – a właściwie dwójką – postaci jest tak znakomicie rozegrana, że trzeba by być psychopatą, by nic nie poczuć w takich scenach.

I gdy już wszystko się zamyka, widz zostaje z pytaniami. Moralnymi.

Spadek

„Spadek” to serial, który nie każdemu przypadnie do gustu, bo to nie jest produkcja z akcją co chwila. Nie, tu coś innego jest ważne. Mimo to uważam, że 6 odcinków to zdecydowanie za mało, by wszystkie wątki mogły właściwie wybrzmieć, a szkoda – bo potencjał tu czuć.
Główną bohaterką jest Yoon Seo-Ha (Kim Hyun-joo), która pewnego dnia dowiaduje się o spadku. To ziemia cmentarna. Z początku wydaje się, że jest jedyną spadkobierczynią, ale sprawy się komplikują, gdyż mamy tu tradycyjnego właściciela patodewepolerki, który koniecznie chce wykupić ziemię. Wydaje się, że Seo-Ha się na to zgodzi, ale okazuje się, że ma brata, który też pragnie ziemi. Nazwijmy go po prostu Bratem, bo tu już przestałam ogarniać koreańskie imiona. Patodewepolerka to jeden motyw, a drugi – ktoś zabija ludzi i policja chce rozwiązać sprawę.
Motyw policjantów i ich partnerstwa jest czystym złotem w tej historii.
Może nie będę zdradzać, o co chodziło, ale to on właśnie sprawiał, że chciałam historię obejrzeć do końca i sprawiał, że punkty dla „Spadku” pięły się w górę. To bardzo dobrze zrealizowana historia, która może dawać wiele do myślenia.
Ale właśnie… intryga kryminalna się rozwija, wątek policjantów też, za to wszystkie inne tak jakby po macoszemu się rozwijały. Rozumiem, że metraż jest dość krótki – bo niestety, 6 odcinków to stosunkowo za mało, by problematyka pracy Seo-Ha mogła zostać należycie rozwinięta. Widzimy tu potencjał na coś grubszego, ale jednak sprawa kryminalna ma być czymś, co dowozi produkcję do końca. I dowozi, pozostawiając trochę nienajedzonego widza.
Wydaje mi się, że aktorstwo tu też jest niezłe – a na uwagę zasługuje Kim Hyun-joo, która szczególnie w pierwszej części serialu wygląda na zagubioną i nieszczęśliwą, taką, której trudno dość ułożyć sensownie życie. No i jej aktor grający jej brata też całkiem dobrze sobie poradził – totalnie mogłam uwierzyć, że facet ma nierówno pod sufitem.
Serial próbuje nas zaskoczyć w stylu „to nie tak, jak ci się wydaje”, ale mnie nieudane próby tegoż nie przeszkadzały.
Fabuła nie pędzi szybko i zdaje się być przemyślana bardziej, niż powolna. I tak dużo się dzieje, nawet jest wątek koreańskiego szamanizmu. To kolejny serial, w którym on jest i mnie to cieszy, trzeba dbać o własną kulturę.
Co do muzyki, to nie jest ona jakoś wybitnie wyróżniająca się na tle innych, ale dopasowuje się do klimatu historii.
Polecam nie polecam? Cóż – może być 🙂. Wiecie czego się spodziewać, więc dajcie znać, co z tym „Spadkiem” u Was, dzięki i miłego dnia 🙂.

Śnieg

Właściwie to nie bardzo rozumiem, co tu się wydarzyło i sądzę, że bohaterowie też nie.

-1-

Do małego miasteczka przy górach – tradycyjnie nazwijmy to miejsce Zadupiem – przyjeżdża rodzina z dwojgiem dzieci. Matthi (Robert Stadlober) ma na miejscu rodziców – to jest ważne w kontekście tego, że w tym tekście będą spojlery – i jest w miarę szczęśliwy, ale szuka siebie. Jego żona, Lucia (Brigitte Hobmeier) to lekarz, który nie ma nic przeciwko temu, by pracować na zadupiu. Jednak ich praca nie jest ważna w tej historii. Ważna jest Alma (Laeni Geisleger), ich córeczka, która znajduje w chałupie książkę o legendzie góry i się zaczyna, gdyż przy okazji poznaje sąsiadkę – starą, nawiedzoną laskę.

To miał być kryminał i tak, odnajdują ciało zaginionej sprzed 30 lat, ale dopiero w drugim bodajże odcinku. Nie, nie chce mi się sprawdzać, a serial zaczęłam dawno i dopiero dziś skończyłam, w przerwie między Oskarami a Poor Things. Yes, piszę te słowa we wtorek, co nikogo nie obchodzi, ale nie obchodzi Was również ten serial, bo jest dziwny i słaby.

Znaczy, no… tajemnicę czuć z daleka, to się niemal wącha. Jednakże problem w tym, że mniej tu kryminału, a więcej tu jakiegoś… mitycznego podejścia do sprawy. Ja rozumiem, góry, wariatka i legenda – to wszystko ma naprawdę wysoki potencjał, tylko ja chcę horroru albo kryminału, a dostaję… no, obyczajową historię o zaginięciu dziecka, bo to się wkurzyło, że nikt nie chce mu wierzyć, iż jest panią gór XD.

Yes.

Ale jednego nie można odmówić temu serialowi – czołówki. Jest serio klimatyczna i to najlepszy element tego serialu.

Bo im dalej, tym głupiej.

Biedny Matthias miał rodziców, którzy chcieli odmienić to miejsce, budując kolejkę górską. I choć Lucia i Alma go ostrzegali, to ten dalej swoje. No i wilki go dopadły. Następnie matka Matthiasa stwierdziła, że kolejka będzie choćby skały srały, więc chce zabić Lucię, żeby zrobić tu porządek. Serio? A i w tym Zadupiu wszyscy wiedzą, że zaginiona przed trzydziestoma laty to ofiara morderstwa. OK, mroczne tajemnice… ale jakoś żal.

Żal, że mogła tu być niezła kryminalna historia, a tak?

A tak w piątym odcinku otrzymujemy jakiś dziwny wątek ze starą sąsiadką i się wkurzyłam. Ten serial niby wszystko porządnie klei, ale jak to obserwowałam, to miałam wrażenie, że to trochę na siłę, po złości. Stop, ta scena wywołała we mnie złość, bo to było takie myślenie w stylu „czarownice są złe”. Ehe.

Tyle że stara babka popełnia samobójstwo, a mnie jeszcze jeden element wkurzał – początek. Początek zawsze zaczynał się z dupy. To znaczy: jakby poprzedniego clinhangera nie było, jakby nic się nie wydarzało, jedziemy dalej, 24h później.

Wielki sens serialu.

Ale… jest jeszcze jeden plus: to historia bez LGBTów. Szkoda tylko, że cienka jak brzytwa.

Living with yourself

Muszę przyznać, że „Living with yourself” było dla mnie przyjemnym zaskoczeniem. Raz, że treści multi kulti praktycznie nie ma (owszem, przyjaciółka Kate jest lesbijką, ale rzecz zaczyna się i kończy w jednej rozmowie), a dwa, że ten ośmioodcinkowy serial można interpretować w sposób duchowy.
Kate (Aisling Bea) i Miles Elliot (Paul Rudd) wiodą spokojne życie małżeńskie i starają się o dziecko. Problem w tym, że on jest wypalony – ma stany depresyjne i nic mu nie wychodzi. To oczywiście odbija się na ich relacji. Pewnego dnia kolega proponuje mu wizytę w SPA, twierdząc, że da mu to niesamowite szczęście i odnowienie. Miles skorzystał z tejże, ale… okazało się, że go sklonowali. W związku z tym facet musi się nauczyć żyć z samym sobą, co prowadzi do wielu śmiesznawych scen.
Pod względem komediowym jest nieźle, parę razy się uśmiechnęłam, zaśmiałam. Ogólnie serial to taka lekka historyjka, przy której można wyłączyć mózgownicę i się odprężyć.
Jednakże…
Ta prosta komedia może być bardzo ładnym odwzorowaniem tego, w jaki sposób rzeczy się dzieją, gdy jesteśmy w danej wibracji, stanie świadomości. Prawdziwy Miles jest nieszczęśliwy – więc rozpada mu się wszystko. Sklonowany zaś błyszczy i każdy to widzi. W związku z tym relacje z nim, jego sukcesy także się dzieją.
Oczywiście, nie mam zamiaru spojlerować Wam całego serialu – najlepiej będzie, jak odkryjecie sami jego przesłanie. A może wg Was jest inne, niż to, które proponuję? Zapraszam do sekcji komentarzy i do następnego 😉.

*

Jeśli nie oglądaliście „Życia z samym sobą” (Living with yourself, Netflix), a chcielibyście – omińcie ten post, bo będzie ostro spojlerowo. Jeśli jednak mimo wszystko chcielibyście się dowiedzieć, co w trawie piszczy, zapraszam.

🫣 Miles Elliot (Paul Rudd) został z zaskoczenia sklonowany. Jednak, gdyby był singlem miałby o wiele łatwiejszy orzech do zgryzienia. Ale nie ma, bo jego żona Kate (Aisling Bea) bardzo go kocha i chciałaby mieć z nim dziecko. Przez jakiś czas nie ma bladego pojęcia, że dealuje z jego klonem, ale w końcu się dowiaduje. I wtedy wybucha gniewem, bo w końcu chciałaby… no właśnie, czego by chciała? Chyba sama nie wie, zwłaszcza że po jakimś czasie zdradza prawdziwego Milesa ze sklonowanym Milesem. Gdy prawdziwy Miles się o tym dowiaduje, bierze siekierę i jedzie zatłuc klona, który wydawałoby się chce sam się zatłuc.

Przez chwilę poczułam taką satysfakcję, jakbym oglądała „Nobody”.

Niestety, chwilo trwaj nie nastąpiło i poczułam zawód.

Panowie ostro się pobili, ale w końcu uznali, że nie chcą siebie pozabijać.

Kate wchodzi właśnie w ten moment – kiedy już nie mają sił na dalszą kłótnię o kobietę.

I co tu się dzieje?

Kate powiadamia, że jest w ciąży, ale nie wie, z którym. W związku z tym… uznaje ich obu za swoich partnerów, za ojca dziecka. A prawdziwy Miles? Nie ma nic przeciwko temu, że w związku doszło do zdrady.

Ostatecznie Miles to nie jest Nobody.

Miles to nieudacznik.

A jego sobowtór? Wychodzi mu tylko praca, ale „jest za dobry dla niej”, jak to określiła Kate, widząc, że klon wiecznie ją adoruje. Coś tu poszło nie tak – bo jak można być za dobrym dla kobiety?

Tak, głęboko rozczarowałam się zakończeniem, bo poczułam, że mogłoby się to skończyć o wiele ciekawiej, a tak… miałam wrażenie, że w końcówce zachodzi do manipulacji.

Wiecie, co sobie pomyślałam?

– To jest promowanie jakiś dziwnych związków.

Być może wg niektórych się czepiam, ale robię to dlatego, bo wiem, jak działa przekaz podprogowy, ekran. Hipnotyzująco. I będę to powtarzać jak mantrę, ponieważ zależy mi, bym nie była jedyną tego świadomą osobą. Wy też bądźcie świadomi – w ten sposób unikniecie manipulacji.

Więc podsumowując, manipulacja w „Życiu z samym sobą” ma następujące przebiegi:

😞 promowanie mężczyzn, którzy mają słabo zadbaną męską energetykę. Gdyby Miles był twardy, to by się nie wahał walnąć siekierą sobowtóra. I walczyłby całkiem ostro o kobietę, a nie oddawał pole do popisu klonowi.

🫣 promowanie toksycznych związków. A przynajmniej wydaje mi się (jestem singlem), że akceptacja zdrady raczej nie jest cechą udanej, zdrowej relacji. Ja wiem, że ten serial nie jest psychologiczny, ale jeśli miałoby to porządnie się odbyć, to nie w taki sposób, w jaki tu pokazano.

🫣 promowanie wieloosobowych związków, związków homo, w ogóle związków, które nie są tradycyjną rodziną. Bez względu na to, co uważacie na temat związków partnerskich, przypominam, że Netflixom nie zależy na dobru widzów. Ich cel w rozumieniu teorii spiskowej (tak, przypominam – jestę foliarką i jestę z tego dumna) to rozwalanie rodziny.

Of course, można na ten temat podyskutować. Więc zapraszam, ale głównie to zapraszam do myślenia.

Rojst

Showmax (afrykański konkurent Netflixa) już się wycofał z Polski, ale serial pozostał. Mowa o „Rojście”, którego przejął Netflix i który jest uważany za jeden z bardziej udanych kryminalnych seriali. Za reżyserię wziął się Jan Holoubek, za scenariusz również na spółkę z kolegą Kasprem Bajonem. Jak wyszło?

1984, miasto typu „zadupie”, ale – niestety widz ni cholery nie pozna jego nazwy, ponieważ praktycznie wszystko jest stwierdzane ogólnie. Z jednej strony tworzy to niezłe warunki do wykorzystywania miejskich legend, a z drugiej strony… no właśnie, bo z tym miastem trochę nie mogli się panowie zdecydować. Ja wiem, że to pierdoła – ale serio, masz zadupie, gdzie wszyscy się znają i wszystko o wszystkich wiedzą, co było bardzo podkreślane na początku. Następnie… Witek (Andrzej Seweryn) udaje kogoś z lokalnego zarządu odpowiedzialnego za edukację (sorry, za cholerę nie pamiętam, jak się ten wynalazek poprawnie nazywa). Mi się to gryzło bardzo, bo jeśli wszyscy się znają, to facet nie mógł udawać, a jeśli już – to szybko by go nakryto. Ale nie wykryto, więc to taka mała uwaga, co do nieścisłości scenariuszowych, których ogólnie w pięcioodcinkowym pierwszym sezonie nie ma zbyt wielu.

Na Zadupie – tak nazwijmy to tajemnicze miasto – przybywa młody i ambitny dziennikarz z Krakowa, Piotr Zarzycki, którego gra Dawid Ogrodnik. I powiem szczerze, wypadł nieźle, choć moim zdaniem jeszcze miał do popracowania warsztatowo. Pewne nerwowe gesty na przykład, nie wychodziły mu tak do końca wiarygodnie (śmiech), ale może się czepiam. Wracając do postaci przez niego odgrywanej, to za mentora dostaje właśnie Witka.

Witek i wszyscy koło niego pamiętają, że mają wokół komunizm i niebezpiecznie jest pisać prawdę. Gorzej z Piotrkiem, który wyrywa się jak jakiś amerykański idealista, który wierzy, że dziennikarstwo może przynieść wiele dobrego. No i jakby się tak zastanowić nad tą historią, to koledzy pod koniec serii mogliby mu powiedzieć „a nie mówiłem?”.

Bo sprawa, z jaką mają do czynienia nie jest przyjemna: ginie dwóch ludzi, prostytutka i jakaś miejscowa szycha. No i wiadomo, władza chce to wyciszyć i odtrąbić sukces. Problem w tym, że Piotr nie bardzo wierzy w winę złapanego, a cała reszta boi się ruszyć paluszkiem, bo komunizm to nie przelewki, o czym doskonale wie Witek.

Fabuła właściwie odgrywa się na dwa fronty, ale ostatecznie się scala w jedną spójną całość.

Spodobały mi się nawiązania historyczne do 1945 roku oraz takie lekkie jakby inspirowanie się miejską legendą, w której to mamy las i tam jak się znajdziesz, to widzisz niepokojące rzeczy i straszno, i dziwno.

Zaciekawiła zaś pewna kwestia – otóż, umeblowanie wnętrz. Z całym szacunkiem dla dekoratorów, najlepiej wyszło tło na zewnątrz. Wnętrza w czystej teorii też całkiem nieźle wyglądały – bo widz z miejsca może skojarzyć, że to PRL – ale… no właśnie nie do końca. Miałam wrażenie, że te pokoje są zbyt nowoczesne, czyste, zadbane, świeże, a co więcej: za dużo w nich przestrzeni. Aczkolwiek nie da się ukryć, że starano się odtworzyć ściany a’la drewno, tak w sumie. Heh – nawet ja mam w domu boazerię naścienną xD. Wygląda to strasznie i jest ciemno, ale mimo wszystko…

Jest jeszcze całkiem miły element muzyczny: zostały użyte piosenki, które ewidentnie kojarzą się z tamtym czasem.

Dobra, ja się pytam: czy ten serial jest dobry?

Szczerze – wątki obyczajowe bardzo dobre, dlatego oglądałam ciągiem. Było lekkie zmęczenie już pod koniec, ale… seans trwał kilka godzin, więc do wybaczenia. Trochę gorzej z wątkami typowo kryminalnymi, bo nawet jeśli założyć, że Piotr i Witek prowadzą śledztwo, to nie jest one intensywne, jakby tu ważniejsze było pytanie, czy da się uprawiać dobre dziennikarstwo w komunistycznym kraju. Jakoś tak czułam bardziej, że jest to historia o ludziach, a nie o sprawie.

A, i ma jedną zaletę – NIE MA LGBT!!!!!!1111

Innymi słowy, serial całkiem przyzwoity w kwestii obyczajowej, więc szybko się go ogląda i ma ładny opening. Przede mną drugi sezon, a na trzeci poczekamy se do 28 lutego…

*

ój warsztat aktorski) wraca do Zadupia jako redaktor naczelny Kuriera Wieczornego. Ma za zadanie wyplątać go z problemów finansowych. Wikła się w sprawę porwania pewnego młodego chłopaka, syna – jak się zdaje – pewnej szychy. Z kolei Witold obserwuje to wszystko, pisząc wspomnienia i tęskniąc do swojej dawnej miłości. Jasne, nadal jest głównym bohaterem serii, bo obserwujemy jego młodość.

I co? Ja oceniam ten serial bardzo dobrze – i szczerze, scenariuszowo trudno napisać coś lepszego, zwłaszcza, że pracowały nad tym CZTERY osoby. Otóż, najpierw powstał scenariusz – „Mord”, którego autorami byli Marcin Wrona i Paweł Maślona, a potem panowie w postaci Jana Holoubka i Kaspra Bajona go dostosowali do formatu serialowego. Wyszłoby zupełne złoto, gdyby nie propaganda LGBT-owska i szczypawkowa. No, ale w końcu to serial Netflixa. Swoją drogą, na tym przykładzie widać jednak, że właściciel VOD/TV ma jednak znaczenie. W końcu w afrykańskim VODzie, jakim był Showmax nie było LGBT. Teraz, po zmianie jest… Cóż, temat do przemyśleń.

Nieznośny ciężar wielkiego talentu

Ten film – „Nieznośny ciężar wielkiego talentu” – to komediowy majstersztyk, szczególnie w czasach, kiedy większość ludu nie umie w komedie. Zresztą, jest to jeden z najtrudniejszych gatunków ogólnie.
W Katalonii porwana zostaje córka tamtejszego prezydenta, a tymczasem Nicholas Cage ma duże problemy życiowe. Żona wymaga rozwodu, córka nie chce go znać, a w portfelu zadłużenie.
Historia opowiada o strasznie pogubionym człowieku, który usiłuje wszystko sobie ułożyć na nowo. Na całe szczęście dla widza, robi to w niezwykle humorystyczny sposób. Właściwie, prawie śmiechom nie było końca, ale kurczę – bardzo dobrze się na nim bawiłam, obserwując krzywe zwierciadło branży filmowej, zawodu aktora, krzywe zwierciadło bycia artystą i… „Nieznośny ciężar wielkiego talentu” bardzo pozytywnie mnie nastroił. Tak po prostu, humorem.
Pewno można napisać o interpretacjach typu „Nicholas Cage gra tam siebie, wydarzenie to jest takie owakie”, ale właściwie po co. Tak, Nicki parodiuje tam siebie i wychodzi mu to bardzo dobrze. Ale… nie, nie chciałabym oglądać tej samej historii w formie dramatu, to byłoby nie do wytrzymania dla mózgu. Zrobili idealnie, zaznaczając pewne problemy branży artystycznej (szczególnie aktorskiej) w krzywym zwierciadle.
Na co jeszcze warto zwrócić uwagę, to to, że twórcy postarali się o znakomity soundtrack. Wprawdzie rzecz była prosta – kupno praw do jakiś muzyczek, ale to zrobiło robotę, sceny waliły w widza klimatem. OST tradycyjnie w komentarzu, co by nie spalać zasięgów 😉.

Atlas chmur

Jedyne, co nie wyszło temu filmowi, to… plakat. I z góry uprzedzam: „Atlas chmur” zasługuje na o wiele lepszą recenzję, niż tę, którą tu przedstawię. Dlaczego? Bo to film fenomenalny, który jest do obczajenia na kilka razy. I nie jest to łatwe kino, a także dostęp do niego jest bardzo ograniczony. Na tę chwilę „Atlas Chmur” jest dostępny tylko i wyłącznie w CDA Premium. Ode mnie – gratulacje dla nich! Ale także, nie dziwię się tej sytuacji. Zacznijmy od tego, że produkcja miała wiele problemów w postaci finansowania. Prawie nikt nie był zainteresowany, twierdząc, że książka jest nieekranizowalna. Tak, czytałam, że fani powieści mogą mieć wąty do filmu, w związku z tym mam wątpliwości, czy obczajać pierwowzór. Nie mniej, pisarz współpracował z twórcami, a sam scenariusz powstawał przez blisko 6 lat. Ostatecznie, wyciągnięto pieniądz na realizację od Niemiec, trochę Warnera Brosa, oraz od Toma Hanksa i jeszcze kilku person, które mocno zaangażowały się w tworzenie „Atlasu chmur”. Zresztą, to Tom Hanks stwierdził: walić system, jedziemy! I wszyscy za tym poszli.
To była pasja.
Zresztą, oglądając „Atlas chmur” miałam wrażenie, że wszystkim zależało na tym, by był to film piękny. Zajebisty. Wyjątkowy. Od serca. I im się to udało.
Nie każdemu przypadnie do gustu, ponieważ jest to wielowątkowy, trzygodzinny poemat. Poemat o życiu i świadomości. Brzmi górnolotnie? Może i tak, ale zaczynamy od dziwnej sceny staruszka, który sobie gada jakieś takie wydumane zdania i jedziemy w historię. Historię nieomal szkatułkową, ale żeby to była wprost historia szkatułkowa, to to nie.
„Atlas chmur” jest niezwykle otwarty w interpretację. I bohaterów, których lubimy. W aktorów mniej, bo ci wcielają się po kilka ról. Na przykład, był jakiś skandal związany z tym, że postaci innych narodowości nie są odgrywane przez te narodowości, ale… właśnie czytam, że Bae Doona – bądź co bądź Koreanka – wystąpiła w „Atlasie chmur” (Tilda). A charakteryzacja była taka, że myślałam, że ta postać jest odgrywana przez kogoś innego. Tak czy siak, mniejsza z tym, do brudów Hollywoodu za chwilę wrócę.
Jest tu kilku ludzi, wątków, światów – nie wiem, jak to określić, bo to zależy od interpretacji dzieła. W każdym coś się dzieje: albo dramat, albo historia, albo SF, albo kryminał. I zawsze jest to zacny scenariusz, który co prawda można by było rozbudować, ale twórcy mieli TYLKO trzy godziny do wykorzystania.
A mimo to zrobili coś konstrukcyjnie niesamowitego: każda godzina jest przeznaczona na wstęp, rozwinięcie i zakończenie. I to się całkowicie klei!
Ilość wątków może jest wymagająca, ale ten seans wymaga refleksji, wdrożenia się w fabułę, bo tu mamy właściwie high. Może najmniej skomplikowanym mentalnie jest wątek kryminalny, ale kryminał taki już jest. Jednakże ogólnie poruszane są tematy wolności, istnienia, wolnej woli i przetrwania światów. Ba, nawet przyszło mi: świat oparty na cierpieniu nie może przetrwać. Wow. Piękne. Nie mniej, domyślam się, że przy drugim seansie refleksje będą zupełnie inne.
Obiecałam, że wrócę do Hollywoodu. No więc – film bardzo mało zarobił, właściwie zwróciły się koszta jego produkcji. Nie mniej jednak, w rankingach osobistych Toma Hanksa, jak i krytyków „Atlas Chmur” jest zaliczany do najlepszych filmów. Dla mnie to arcydzieło. I co więcej, te słowa same mi przychodzą.
Niestety, dystrybutorowi, jakim był Warner Bros nie zależało na promocji filmu, nie zależało na jego sukcesie, bo uważali to dzieło za niezależne. Dlatego nie osiągnięto takiego mocnego sukcesu, jakby chciano. Największe rozczarowanie – niskie wyniki w box office dla „Atlasu chmur”. Jednakże drugim największym rozczarowaniem jest to, że ten film strasznie ciężko dorwać.
Dlaczego?
BO BUDZI! Zmienia świadomość.
Czy coś się we mnie zmieniło po obejrzeniu tego hitu? Nie wiem. Wiem tylko, że jak rano wstałam – bo „Atlas chmur” oglądałam wieczorem – to pomyślałam sobie „ale to był zajebisty film”.
I tej zajebistości dodaje mu Atlas Chmur – niesamowicie piękna muzyka, którą wstawię w komentarzu, a która towarzyszyła wszystkim bohaterom w ten, czy inny sposób.
A Tobie spodobał się „Atlas Chmur”? A może mimo wszystko polecasz zapoznać się z powieścią? Zapraszam do dyskusji! 🙂