Ogólnie rzecz mówiąc, to z rana poszłam się napełnić na trawę. W sensie – pochodzić boso. I postanowiłam potraktować to jako obrządek napełniania na dzień…
Dawno, dawno temu pewna mała społeczność w Gorzowie napełniała się ziemią, powietrzem i słońcem tuż po pobudce. Szli boso na trawę i mówili: – Napełń mnie, Ziemio, harmonią, blaskiem i siłą, bym mogła działać w dzisiejszym dniu. Weź to, co uznasz za stosowne, daj to, co uznasz za stosowne. Dziękuję.
Spacer to zwykle 3 okrążenia wokół domu, choć niektórzy robili pięć. Wszystko zależało od tego, jak organizm czuł: czy za dużo, czy za mało. W domyśle wszyscy mieli robić Napełnianie Się Dniem po pół godziny, ale nie pilnowano tego jakoś bardzo. Chodziło po prostu o przyjemność, więc niektórzy zapominali (jak ja) o włączaniu stopera, inni traktowali to rozrywkowo.
A gdy skończyli, kłaniali się Ziemi, Powietrzu i Słońcu i mówili: – Dzięki ci, Ziemio. Niech dzień będzie dla nas obfity i pełny blasku.
Następnie poszłam losować wyzwanie na dzień dzisiejszy i zrobiłam to z obawą. To było tak, jakbym nie wierzyła, że podołam wyzwaniu np. „basen” – który to jest spisany do listy wyzwań :). Ale rzekło się A, więc trzeba B… no i znowu wylosowałam praktykę Dalajlamy miłowanie. O niej już wcześniej opowiadałam, więc tu powiem tylko, że bardziej to krąży wokół medytacji „jestę miłością”.
Cóż – żeby być kochaną, trzeba kochać siebie, czy jakoś tak ;).
Tradycyjnie, włączyłam budzik co godzinę.
No i to dało mi trochę kopa, bym dziś – właśnie dziś – porozmawiała z Mamą, napisała może do niej list i list do 4 przodkiń :).
W kwestii pracy, to zrobię jeszcze jeden proces i dopiero wtedy będę myślała o tej sprawie, bo na razie czuję, że mam lekki burdel. 🙂
Intencja na dzisiejszy dzień to: ukochanie siebie ;). Hmm… wczoraj przeczytałam pewien tekst – niestety, teraz nie umiem go znaleźć. Historia brzmiała tak: pani w kryzysie małżeńskim pojechała do rodziców. Zapytała się, co zrobić, by związek długo trwał, był szczęśliwy. Na to jej babcia: zrobimy ciasto? Co ma piernik do wiatraka – ale okej, pojechały. Wtedy babcia zaczęła wyjaśniać poszczególne składniki… żeby miłość była, muszą być wszystkie składniki i tak dalej. W końcu upiekły to ciasto, a laska wróciła do siebie, też chcąc to zrobić. Ale wtedy mąż powiedział, że ostatecznie odchodzi. Ale i tak upiekła ciasto – ukochając się. To był pierwszy dzień jej miłości do siebie.
Zacna historia i powiem Wam, że jak nie lubię gotować, tak zaczęłam nad tym wszystkim myśleć. Bo dlaczego nie lubię sobie dawać dobrego dania? Nie, żebym musiała się zmuszać do gotowania, ale przecież… stwierdziłam, że dla kogoś innego jakoś tak łatwiej.
Aha – ukochać innych najłatwiej, ale siebie to już nie.
Geniush.
* * *
Gdyby nie to, że w sumie niewiele pamiętam z tego, jaki kołcz co dokładnie mówi, to kołczowie mogliby mi płacić za reklamy na tym blogu ;P. No, ale do rzeczy.
Do praktyki miłowania Dalajlamy podeszłam trochę inaczej, niż ostatnim razem. Bardziej skupiłam się na poczuciu miłości. Czy wychodziło… no, jakoś tam wychodziło, bo się czułam lepiej w tych momentach, powiedzmy medytacyjnych. Czasem oczywiście nie chciało mi się dłużej, niż minuta ślęczeć nad tematem, ale – no, rzecz zrobiona. Przywoływanie uczucia wcale długo nie musi trwać i raczej nie powinno.
No i w takim poczuciu miłości natrafiłam na fajnego posta o tym, że jeśli mówi się „obojętne” na na przykład smak zupy, to życie jest takie jakieś byle jakie. Zupa jest tu zacnym przykładem, bo w międzyczasie postanowiłam ugotować obiad w poczuciu miłości własnej. Czy się udało? Eee – nie sądzę, choć próba była i nastrój też ładny był.
A może zbyt surowo siebie oceniam?
W każdym razie, w tłoku dosprzątywania swego pokoju zdecydowałam się oddać parę książek. Książki te od razu poleciały do bardzo miłej pary, którą pozdrawiam, jeśli to czytacie. Do rzeczy. No i stwierdziłam, że w zamian warto wziąć jakąś żywność, bo to przynajmniej będzie jakieś takie konkretne, tyle że… „ale co mam kupić”, to konkret ciężki był do ustalenia. Zaiste, jak ładnie mi się to wszystko pokazało.
Następnie wreszcie przypomniałam sobie nareszcie (zdanie specjalnie tak długie i maślane, żeby Was podręczyć) o podlewaniu drzewek, co rosną na ogrodzie, a zwykle o nich zapominam.
Zresztą w tym roku ogród to jakiś chaos… ale może takie było moje wnętrze, gdy się za niego zabierałam.
Chciałam coś jeszcze napisać, ale to chyba zostawię na jutro rano, ponieważ czuję się nieco zmęczona. I śpiąca. Zresztą – wcześnie nie jest, znaczy, 21:44, to chyba pora w sam raz, by wybrać się do łóżka.