legenda vox machiny sezon 2

Pierwszy sezon – to ważne – zdobył serca widzów mega humorem, zwłaszcza początkowa scena.

Tym razem jednak twórcy wiedzą, że humor humorem, ale tego typu, który prezentowany jest przez bohaterów sprzedaje się tylko raz. Bo właściwie wstawki „uwielbiam swój fetysz stóp” śmieszą raz, ale leżą w charakterze postaci.

To teoretycznie nie ma być w ciul poważne jak Tolkien fantasy.

ALE TO WCIĄŻ JEST FANTASY.

FANTASY MA BYĆ EPICKIE.

I pierwsza scena – dla odmiany – przywitała nas totalną epickością. Znajdujemy się w momencie, kiedy Taldorei jest zaatakowane przez cztery potężne smoki. I one naprawdę robią wrażenie: wielkich, groźnych, a nawet starożytnych. Design tych postaci jest udany. A muzyka doskonale wpisuje się w klimat.

I tak właśnie jest – włącznie z trzecim odcinkiem twórcy postanowili skupić się na epickości fantasy.

Mamy klasyczne zabiegi fabularne typu: udamy się po pomoc do i zbierzemy jakieś artefakty. Jednak to nie przeszkadza, bo zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić z bohaterami.

I twórcy doskonale zdają sobie z tego sprawę i to świetnie wykorzystują, ale – no, to już byłby z mojej strony chujowy spojler.

W każdym razie, mamy tu jeszcze jeden niezły zabieg: tym razem śledzimy drogę od zera do bohatera nie kapłanki, ale elfów czy nawet tego szarego siłacza.

Wow, świetne zagranie dla widzów.

I być może jedynie czego można się czepiać to wciąż ten sam opening, nie mniej – nadal bardzo przyjemnie się go słucha.

Nie mogę się doczekać kolejnego odcinka, recenzja w przyszły piątek, zapraszam 🙂.

*

To było zajebiste.

Dlaczego drugi sezon „Legendy Vox Machiny” tak bardzo mi się spodobał?

Wydaje mi się, że są dwa główne powody. Po pierwsze – światotwórstwo. Twórcy nie idą tu już utartymi szlakami, pozwalają na pokazanie znacznie większej przestrzeni i znacznie więcej ciekawszych elementów świata. I choć zbieranie artefaktów w fantasy nie jest absolutnie niczym nowym, to tu udało się z tym zrobić coś ciekawego.

I to jest właśnie drugi powód – bohaterowie. Widać, że każdy z nich ma swoją drogę. Co prawda, znacznie mniej seria była skupiona na Percy’m, ale umówmy się – on miał swoje wielkie 5 minut w poprzednim sezonie.

Teraz natomiast namnożyło się wątków: Grog jest zmuszony poszukać mocy w sobie, Vax jest zmuszony zawrzeć sojusz z pewną istotą i wcale go to nie cieszy, ale to wciąż fantasy, Keyleth rozwija swoje moce, a Scanlan dojrzewa i tak dalej, i tak dalej.

Innymi słowy – akcja prze tak do przodu, że nie chce się przewijać, a niektóre kwestie nie są tak oczywiste, jakby się zdawało. Więcej nawet, walki tu są częste, ale to, jak reżyserka rozegrała bitwę w dziesiątym odcinku jest czymś dla mnie epickim.

Dosłownie epickim.

Tak powinno się kręcić fantasy!

Ja już może nie będę opowiadać, o czym to dokładnie jest – bo ci, którzy widzieli sezon pierwszy wiedzą, że walka rozegra się między Vox Machiną, a smokami. Te natomiast są w kij silnymi istotami, zdającymi się wręcz być niepokonanymi…

A, i jeszcze jedno. Humor. Tak jak powiedziałam przy pierwszych wrażeniach, jest go znacznie mniej, niż w jedynce, ale dzięki temu to bardzo dobrze gra. Szczególnie w ostatnich odcinkach, dawno się tak nie śmiałam XD. I niby to było „oczywista oczywistość”, nie mniej jakoś to właśnie ta oczywistość była zabawna. Widać, że żart nie musi być jakoś mocno skomplikowany – wystarczy, jak się za niego zabiorą twórcy, którzy potrafią w dobre animacje.

W skali od 1 do 10 drugi sezon to 8,4/10. Tak, IMDB nie kłamie i bardzo żałuję, że na trzeci pewnie poczekam sobie rok. Choć może mniej – ponoć już jest w produkcji. Eeeh….

[RECENZJA] Nowy wspaniały świat

87 lat po premierze „Nowy wspaniały świat” wydaje się bliższy, niż kiedykolwiek. Tak technologicznie, jak i społecznie. To już nie jest odjechana wizja Huxley’a, to jest całkiem dobre spojrzenie na współczesne społeczeństwo. Zaraz, powiedziałam współczesne?

Nie czytałam powieści, więc oceniać będę sam serial made in Netflix. Być może doszło do uwspółcześnienia jakiejś-tam technologii, ale trzeba pamiętać, że mówimy o science fiction. A ono bardzo specyficznie się starzeje. W przypadku „Nowego wspaniałego świata” nie widać jakiejś niesamowitej turbo-technologii, jest to jednak perspektywa człowieka XXI wieku. Kto bowiem w 1934 roku słyszał o soczewkach podłączonych do sieci, hologramach i sztucznej inteligencji jako takiej? No dobra, miał być sam serial, w którym technologia nie zaskakuje. Ale ona też jest tylko pretekstem do opowiedzenia o społeczeństwie, które niby jest szczęśliwe, ale nie jest szczęśliwe.

Zaczyna się od trupa. Czekaj, a miało być o szczęśliwym świecie. No, jednak w Nowym Londynie jakiś koleś spadł z wysokości i no, zmarł na miejscu. Przez chwilę jest zaskoczenie i zdziwienie, ale po chwili wszyscy o tym zapominają. No przecież, mają być szczęśliwi. Dwójka głównych bohaterów, Lenina i psycholog (tak, ma imię), wybiera się do rezerwatu, by odpocząć, odprężyć się. Ale to nie jest taki zwykły rezerwat – są tam umieszczeni ludzie zwani „dzikusami” i okazuje się, że „dzikusy” nie są szczęśliwe, bo w dzień w dzień muszą odgrywać te same bzdety. Ku uciesze przybyszów z Nowego Londynu. Tym razem impreza zamienia się w coś, co oficjalnie nie było planowane – w jatkę. Z jatki tej udaje się uciec dwóm „dzikusom”, przy okazji ratując nowolondyńczyków. W takiej sytuacji władze miasta muszą się zgodzić, by nieplanowany przybysz się zadomowił. Ale czy socjalizacja przebiegnie pomyślnie? I czy wszystko skończy się dobrze?

Huxley napisał antyutopię, wobec czego logiczne, że w dalszych odcinkach widz zobaczy wszystkie wady i patologie „szczęśliwego” społeczeństwa. Na dodatek jest tylko jeden krytyk – „dzikus”, który w pewnym momencie przestaje wybitnie odstawać od reszty społeczeństwa. Ale czy na pewno?

Na pewno Netflix zrobił to dobrze.

Może po kolei i może zaczniemy od najtrudniejszego tematu – seksu. Tu twórcy nie mieli większego wyjścia, bo książka również pełna jest jego, pokazując, że to świat, w którym wszyscy mają być szczęśliwi, a orgie są doskonałym sposobem na to. Tyle że aktorzy, a szczególnie ta odgrywająca Leninę, musiała się często rozbierać i przynajmniej udawać seks. To mogło być trudne, ale nagich scen ze współżyciem jest całkiem sporo. A co na to widz? Widz początkowo akceptuje, a potem nieustanne współżycie na ekranie zaczyna go nudzić. Być może, taką intencję mieli twórcy. A być może nie, bo poza współżyciem dzieje się całkiem sporo.

Kolejna kwestia to muzyka. Nie jestem znawcą, ale przede wszystkim to napisy końcowe mają inne utwory, ale pewnie mało kto zwrócił na to uwagę. Jeśli jednak zwrócił, to zapewne miał wrażenie, że te wszystkie piosenki są może nie tyle stare, co raczej w stylu retro, lata 50-60 może. Jeśli się więc wsłuchaliście lepiej niż przeciętny Kowalski, dajcie znać, co tam dokładniej się dzieje, z góry dzięki :).

Wyraźne retro widać już w reklamach, jakie serwuje się nowolondyńczykom. Wiadomo, że nie będzie to sponsoring pasty do butów, tylko będzie to reklama przyjemności, gdzie seks i uciecha ogólnie. Jednak sposób tworzenia reklamy jest znowu w stylu lat 50-60, może wcześniejszych. Dla mnie to takie puszczenie oczka do bardziej świadomych widzów, którzy mają już za sobą powieść. Spodobała mi się ta stylistyka.

A i jeszcze jedna sprawa – intro. Jest naprawdę krótkie, trwa ledwie kilka sekund, a czasem w ogóle go nie ma. Ładne, stylistyczne. Cóż mogę więcej dodać :).

Czy produkcja ma jakieś wady? No oczywiście – ja zauważyłam dwie. Pierwsza to wynik tego, że przeniesiono książkę na ekran. I o ile „Gambit królowej” dość łatwo było zrealizować, o tyle w przypadku science fiction jest to większe wyzwanie. A to wszystko dlatego, że tu potrzeba było jakiś cięć, skrótów czy może po prostu zrealizowania fabuły tak, by widz nie odpadł po pierwszych odcinkach. Wszystko jest ściśnięte i to trochę widać, bo przyznam, że brakowało mi tu głębszego spojrzenia na to społeczeństwo, ale częściej się gubiłam w niektórych wątkach. Znaczy, nie wstawili wszystkiego na raz, na chama, do jednego worka. Chodzi o to, że miałam wrażenie, jakby pewne tematy padły ofiarą „ciach!”. I już, nie ma ich, zapominamy i jesteśmy szczęśliwi. Przypuszczam, że w książce niektóre elementy są bardziej rozbudowane.

Drugą trudnością, z jaką widz się zmaga jest znudzenie się tematyką seksu. No, że sam seks występuje w nadmiernej ilości to już nie wina Netflixa, tak po prostu jest w książkowym pierwowzorze i pokazuje pewną patologię nowolondyńczyków. Chodzi jednak o to, że w pewnym momencie się zacięłam i ciągła golizna buchająca z ekranu wydała mi się nudna i ciężkostrawna. Zastanawiam się, czy oni nie zrobili za dużo odcinków (9), czy też takie zatrzymanie ma uwydatnić to, jakie niezbyt ciekawe życie prowadzi tamtejsze społeczeństwo. W końcu „dzikus” sam pyta „nie masz dość tego samego?”.

I wreszcie dochodzimy do orgazmu, znaczy odpowiedzi, czy warto się za to zabrać. Odpowiedź może być tylko jedna: TAK. To jest świetna analiza społeczeństwa nastawionego tylko na przyjemności i nicnierobienie. To jest dobre spojrzenie na to, co może z nami robić Internet, i zaraz ostrzeżenie, by uważać na sztuczną inteligencję, bo może poważnie zaskoczyć. Ale jest to też doskonała opowieść o człowieczeństwie. O tym, jak to nim być, co się z tym wiąże. Dlatego uważam, że niezależnie od tego, czy obczailiście powieść, czy też nie, warto wziąć się za „Nowy wspaniały świat”.

Jeśli lubisz czytać moje recenzje, możesz wesprzeć bloga tu. Dziękuję serdecznie!