Czy to zajebisty film? Tak. Czy może się dłużyć? Tak. Czy jeśli nie znasz pierwowzoru, to możesz się świetnie bawić? Tak. Ale może po kolei…
Gdy pierwszy raz sięgnęłam po „Diunę” Franka Herberta to nie obchodziło mnie, że mam wydanie z mocno spaczonym tłumaczeniem. Po prostu, jako 11-latka doskonale się bawiłam, bo uznałam powieść za przygodową. A „Diuna” Villeneuve’a również jest opisywana za taką historię, choć przez to odbiorca nie znający historii może wpaść w pułapkę. Bo tu nie idziesz na kolejną nawalankę w kosmosie, ani nawet na typową story „od zera do bohatera”. Gdy wchodzisz na seans, to wchodzisz na (nie licząc reklam trwających 20+ minut) kino artystyczne. Kino, które chce wgłębiać opowieść bohaterów. Tu nie jest ważne „bum bum Harkonennowie są źli i trzeba ich pokonać”, tu istotny jest rozwój bohaterów. Psychologia, pany. A także jesteś po to, by pochłaniać obrazy i muzykę Hansa Zimmera. Więc jeśli usłyszysz, że dla kogoś ten film był nudny, to najpewniej nie przeczytał powieści, a już na pewno nie jest fanem historii. Bo opowieść o Arrakis, opowieść o Paulu JESZCZE Atrydzie trzeba rozpatrywać głębiej. I tak, w przypadku tego filmu jest to konieczność.
„Diuna” jest uznawana za arcydzieło literackie. Trzy pierwsze tomy i chyba na każdym się wzruszałam. W każdym razie jest tak nie tylko dlatego, że Frank Herbert siedział 10+ lat nad kwestią klimatu jako takiego, ale również dlatego, że science fiction z wysokiej półki chce opowiedzieć coś więcej. Tu mamy chłopaka, który dla siebie do pewnego momentu jest zwykłym chłopakiem, ale niekoniecznie dla matki. Ale od początku.
Z grubsza chodzi o to, że przez 80 lat Harkonnenowie posiadali Arrakis i jest to bardzo, bardzo zły ród. Jednak cesarz imperium postanawia zmienić sytuację i przekazuje Diunę Atrydom, którzy dotychczas władali piękną planetą, gdzie było w bród wody i roślinności. No i zaczyna się zabawa.
Nie wiem, czy opowiadać Wam fabułę, ale z grubsza weźmiecie pierwszy tom „Diuny” to tam będziecie mieli trochę opisu tego, co dzieje się w filmie Villeneuve’a. Tyle że ci, którzy czytali wiedzą doskonale, że reżyser postanowił historię nieco… uwspółcześnić? Ależ nie, nie dodał jakiś dziwacznych elementów. Po prostu, narracja właśnie poszła w tę stronę, którą widać już w drugim i trzecim tomie historii. Zaprawdę, widać, że zapowiada się na coś wielkiego. Ale że widz niekoniecznie musi o tym widzieć, to może być zaintrygowany wizjami Paula JESZCZE Atrydy. Czemu jeszcze? Przeczytajcie te trzy tomy!
Można powiedzieć, że 2020 (bo wtedy miał mieć premierę ten film) to ten rok, w którym okazało się, że technologia jest na tyle zaawansowana, że podoła tak pięknej powieści, jaką jest „Diuna”. Są rodzinne ziemie Atrydów – idealnie pokazane, właśnie tak sobie wyobrażałam Kaladin. Jest Arrakis – czy tu trzeba coś dodawać? Estetyka technologiczna poszła znacznie do przodu względem lat 70 czy 80′ XX wieku. I to doskonale zgrywa się z obrazem pustyni. Co ciekawe, tak naprawdę do pokazania piękna Diuny nie trzeba było używać jakiejś wybitnej technologii komputerowej. Tu raczej trudność polegała na zrealizowaniu takich zdjęć pustyni, zestawieniu je tak w komputerze, by robiło to wrażenie. No po prostu siedź i pochłaniaj. Obraz. Daj się temu porwać, a nawet jeśli okaże się, że to historia nie dla Ciebie, to ten obraz i muzyka Cię udobruchają.
Czy ja już mówiłam, że Hans Zimmer zrobił kolejny raz wyrąbistą ścieżkę do wyrąbistego filmu, który okazał się największym hitem kasowym w karierze Villeneuve’a?
Dobra, może teraz o bohaterach jako takich. Bo wydaje mi się, że warto wspomnieć o aktorstwie, choć wątpię, czy któryś z nich będzie nawet nominowany do Oscara. Ale jak mi „Diuna” nie dostanie jakiejś nagrody za muzykę czy efekty, czy cokolwiek, co jest zajebiaszczego w tym filmie, to walnę takiego focha…………
Dobra, ekhem, wracając do aktorów.
Paula Atrydę gra Timothée Chalamet i w sumie uważam, że to był dobry, kastingowy wybór. Po pierwsze, poznajemy chłopaka jako zwykłego chłopaka. Wyróżnia go jedynie pochodzenie i to może, że Atrydzi mają najlepszych wojowników w Imperium. Dlatego taki chłopaczyna pięknusi idealnie się sprawdza. Bo prawdziwą przemianę przejdzie dopiero w drugiej części książki czy filmu, której ten obraz nie przedstawia. Na razie jest droga, jak on się znalazł wśród Fremenów, tubylców na Arrakis.
Lady Jessicę, matkę Paula gra Rebecca Ferguson. Uważam, że twórcy stanęli na wysokości zadania i bardzo pogłębili tę postać. To jak ona się denerwuje, kiedy Bene Gesserit przybywa i testuje jej syna zrobiło na mnie wrażenie. Jej emocje związane z sytuacją są bardzo dobrze rozegrane. Nic dodać, nic ująć.
Oscar Isaac to ojciec Paula znany jako książę Leto. I cóż mogę powiedzieć – tu jest [spojler] świetnie pokazana scena jego śmierci. Wyszło mrocznie i w sumie dobrze, bo mroczne jest serce Harkonnenów, którego prawdopodobnie i tak nie posiadają.
Pojawiły się krytyczne głosy na temat doboru aktora do Duncana Idaho. Wciela się w niego Jason Momoa i teraz pomyślcie. Jak może wyglądać jeden z najlepszych wojowników w kosmicznym Imperium? No przecież, że mięśnie musi mieć, prawda? No i te jego włosy również. W ogóle, jak oglądałam [spojler] śmierć Duncana, to znowu krzyczałam: „nieeeeeee!!!! Żyj, Duncanie!!1111” czując się dokładnie tak, jak dzieciak oglądający scenę śmierci ojca Simby z „Króla Lwa”. Za każdym razem, bo Duncan był naprawdę szlachetnym wojownikiem z krwi i kości.
Stellan Skarsgård już tu był, już coś grał, jednak naprawdę będzie mógł się dopiero wykazać w kolejnej części filmu, bo tam właśnie będzie kontynuacja motywu barona Harkonnena i jego niecnych planów dotyczących Arrakis.
Za to Liet-Kynes to postać, która trochę była w książce, ale w zasadzie to mała aferka zrobiła się przy filmie. Dlaczego? Bo czytelnicy uznali z góry, że ten ekolog jest mężczyzną. A tu niespodzianka: u Villeneuve’a jest to kobieta. I tak sobie myślę… wsio rawno, jaką płeć miał ten bohater, jeśli dla fabuły nie miało to specjalnego znaczenia? Ba: w filmie w zasadzie idzie na korzyść żeńskość ekologa, bo Paul może zaszpanować. Ha! Ale ta aferka jest bez sensu, bo fabularnie nic się przez to nie zmienia. :).
Czy ja powinnam jeszcze o czymś powiedzieć? A, tak. „Diunę” pochłania się, tak jak pustynia pochłania ciała… dobra, wróć. Mam ochotę wybrać się na drugi seans. I odświeżyć książkę. I jestem nieobiektywna i zachwycona. Przed seansem obawiałam się, czy Villeneuve stanie na wysokości zadania, ale stanął. Więc wszystkich, którzy zastanawiają się, czy iść, czy nie… idźcie. Idźcie, bo wybierając HBO NAPRAWDĘ tracicie. No chyba że macie ekran i głośniki a’la kino, ale wiecie. To jest po prostu film, który ogląda się w kinach.
Jeden komentarz do “„Diuna” Villeneuve’a i chcę zobaczyć to jeszcze raz”