The Gift [recenzja]

„The Gift” to 24-odcinkowy serial rodem z Turcji. Czy będzie ckliwość i miłość? Tak. Czy to jest kolejna głupia telenowela dla gospodyń domowych? Nie.

Po pierwsze dlatego, że to jest ekranizacja powieści, która pewnie się u nas nie ukaże, bo wolimy energetykę typu „pozabijali się i było fajnie” (tak, piję do „Rodu Smoka”)*.

Przejdźmy do konkretów.

Atiye jest malarką i właśnie ma pierwszą wystawę oraz ślub. Wydaje się, że życie jak ta lala, ale sprawa zaczyna się komplikować, gdy dziewczyna odkrywa, że archeolog odkrył w Gobekli Tepe znak, który ona od dzieciństwa rysuje. Postanawia sprawę zbadać, ale nikt nie chce jej wierzyć, a w dodatku pańcia z psychiatrii wlepia jej plakietkę „schizofrenia paranoidalna”. I nawet bym się nie zdziwiła, gdyby w realu od razu, trochę z dupy też tak robili.

Dobrze myślicie – ten serial to nie tylko opowieść o wielkiej miłości, ale również opowieść o rozwoju duchowym. Mamy tu więc tzw. przemianę bohatera, ale przemiana ta jest ściśle powiązania z odkrywaniem swojej mocy.

Na przykład – odkrywaniem więzi rodowych. To mi się podoba, że to jest ważne. Ale twórcy nie ograniczają się tylko do tego, więc wlepiają do historii przeskoki kwantowe. I to dość ostre.

Jest też tu historia typu fantasy „zbawiciel”, ale nie jest to wątek jednoznaczny, bo jednoznacznie widać, że chodzi o rozwój wewnętrzny.

Nie wiem, czy wszystkie seriale tureckie mają narratora – no, chyba „Wspaniałe stulecie” go nie miało – ale tu on jest. I można krytykować, bo w filmie raczej narrator to dość słaby zabieg. Z drugiej strony widać wyraźnie, że to wszystko dzieje się z perspektywy jednej bohaterki, a w dodatku narrator nie pojawia się jakoś przesadnie za często, więc widz i tak się dobrze bawi. Cóż, może jest to system opracowany na potrzeby gospodyń domowych „a tu pierze, a tam gotuje, a tu wiesza pranie, nie dajmy się za bardzo pogubić, to trochę dopowiedzmy najważniejszych rzeczy”.

Inna rzecz, że ten serial jest nierówny. Na szczęście trochę to wrażenie zależy od gustu, o czym za chwilę. Serial składa się z trzech sezonów, pierwszy ma trzy początkowe odcinki dość takie „no dobra, może być, odpocznę od poprawności politycznej i tak”. Za to od czwartego zaczyna się jazda bez trzymanki i poziom jest utrzymany aż do końca drugiego sezonu.

Ba – według mnie drugi sezon jest najlepszy. Głównie przez opowiadaną historię. Z kolei trzeci… no, jeśli jesteś rodzicem to może Ci się spodobać. Bezdzietnemu boomerowi niekoniecznie, ale to już kwestia gustu.

Mimo to końcówka mi się trochę dłużyła, ale może to dlatego, że cały dzień zarwałam na rzecz serialu, a może dlatego, że rozwój duchowy tu jest ewidentny, więc gadanie o rozwoju, świetle i czasie może brzmieć trochę tandentnie.

Zacznijmy od rozwoju samych bohaterów – z początku zwykłe randomy, tacy Kowalscy z Turcji. Potem jednak ma się wrażenie, że każdy bohater ma swoją indywidualną drogę, przechodzi przez nią i się zmienia. Miałam takie wrażenie, że autor chciałby wykreować takie sucze postacie, i z początku wydaje się, że mu to wychodzi, ale nagle się okazuje, że ten właśnie ma swój świetny motyw, tego się uczy, no i torpeda. Jest jedna może bohaterka, która jest taka sama ciągle, ale ona i tak wpada na koniec, no i może za mało czasu antenowego na nią było, by się rozwinęła. Albo wyjątek potwierdza regułę.

Dobra – gra aktorska jest okej, muzyka też, taka typowa turecka. Ale fajnych kawałków nie brakuje.

W całości widać elementy kojarzące się ze Słowianami, ale to akurat miłe akcenty, zresztą wynikające z historii Imperium Osmańskiego.

Podsumowując: bawiłam się

świetnie i trochę żałuję, że nie będzie czwartego sezonu. A trochę nie, bo w tym akurat przypadku trzeci skończył się tak, jak wypadałoby zakończyć historię.

Polecam serial i idę szukać innych tureckich produkcji, choć wydaje mi się, że w każdej coś wpadnie z rozwoju duchowego.

PS.: Tak, był cytat z Rumiego 😛.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *