Matrix: Zmartwychstania [recenzja]

Dlaczego Keanu Reeves wziął udział w filmie, który według większości jest szajsem? Wszak wybiera starannie role, a odmówił dawno temu udziału w „Speed 2”, bo mu się scenariusz nie spodobał.

Pewnie miał wiele powodów, ale jednym z nich jest to, że „Matrix: Zmartwychwstania” (będę mówiła na to M4 xD) to przyzwoity film science fiction. Naprawdę, twórcy tego obrazu nie mają się czego wstydzić. Jest tu wszystko: i akcja, i filozofia, i technika, i efekty specjalne, i muzyka. I szczerze mówiąc sądzę, że dwie grupy odbiorców będą/miały największą uciechę z tej części serii. Są to osoby, które nie widziały trylogii (podobno takie rodzynki istnieją) i osoby, które siedzą w światku duchowym.

Zacznijmy jednak od początku. Pierwsze trzydzieści minut tego Matrixa to autokomentarz. Jest to świetny zabieg narratorski, ponieważ: a) film jest samoświadomy, b) i przez to wie doskonale, czym chce być. W trakcie oglądania okazuje się, że filozoficzne pytanie, czy Anderson zwariował, czy nie, schodzi ze sceny. I to bardzo dobry ruch, ponieważ M4 nie chce być dramatem psychologicznym. To znaczy, może psychologicznym nie chce, ale opowieścią filozoficzną jednak chce. Padają różne bardzo ciekawe stwierdzenia i patrząc po komentarzach wiele osób odniosło wrażenie, że to dyrdymały, ale… ja się z tym nie zgadzam. Co prawda można by wyciąć kilka minut pogaduch, JEDNAK patrząc na dzisiejsze tempo większości filmów i seriali, jest to tempo typowe dla naszych czasów XD. Ponadto doszłam do wniosku, że film jest niezrozumiany. Kompletnie!

Minęło jakieś 21 lat od jedynki, a ludziom wydaje się, że go zrozumieli. Cały ten matrix to świetny komentarz do mediów społecznościowych i w ogóle alegoria, i tak dalej. Jednak osoby siedzące w ezo – a przynajmniej jakaś ich grupa – zdają sobie sprawę, że jest to pewnego rodzaju dokument. I ten dokument wychodzi z mroczniejszych tonów w bardziej optymistyczne, w tony, które dają nadzieję i w tony, które pokazują czarno na białym pewne elementy. Podpowiedź: przyjrzyjcie się tzw. botom w filmie.

Akcja – czyli pojedynki – jest naprawdę nieźle rozgrywana, trzyma w napięciu i w zasadzie muzyka doskonale ją uzupełnia. W ogóle muzyka w tym filmie jest bardzo dobra, zdecydowanie buduje atmosferę i jest jednym z jaśniejszych punktów.

Niektórzy jeszcze narzekają na to, że jest to jakaś tam historyjka o miłości. Tylko że… to nie przeszkadza. Przecież miłość to naturalny element życia, więc o co chodzi? Nie, Neo nie chodzi otumaniony przez miłość i nie ględzi przez 34 minuty jak w telenoweli o tym, że Trynity jest gdzieś tam i on tęskni. Neo zachowuje się jak mężczyzna, postanowił ocalić swoją ukochaną. Czekaj, czy to spojler? Ale przecież w dwójce i trójce motyw miłości tej dwójki jest i chyba nikomu to nie przeszkadzało, więc o co chodzi? Co? Ach, tak – zapomniałam: gdy oglądałam M2 i M3, to spałam. Dosłownie zasnęłam i do dziś nie pamiętam, o czym były te części, ale chyba je obejrzę. Czwórka zdecydowanie zrobiła im reklamę.

I teraz tak.

Film jako film bardzo się broni. Jednak rozumiem rozczarowanie fanów serii, bo M4 ma zupełnie inny klimat, na szczęście nie tęczowy. Tak, transwetytka (?) popełniła film, który w żaden sposób nie promuje LGBT. To jest dopiero zhakowanie systemu!

Podsumowując, jeśli liczysz na przyjemny – bo to nie jest wybitne kino – seans, to jak najbardziej. Nawet myślę, że to dobra fantastyka na randce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *