Kto mnie zna, ten po samym tytule tego wpisu już wie, dlaczego „Wspaniała pani Maisel” mnie nie pociągała. To historia o amerykańskich Żydach, a co w tym fajnego? Nie mniej, serial od samego początku zbierał bardzo dobre recenzje, a ja potrzebowałam na jesienną chandrę czegoś lekkiego i inteligentnego. Dostałam to.
Do brzegu. Miriam/Midge Maisel (Rachel Brosnahan) jest typową kurą domową – wszystko by robiła dla swojego męża, dlatego jeździ z nim na jego zabawne stand-upy do jakiegoś klubu, gdzie daje występy. I robi notatki, które mają wspomóc Joela (Michael Zegen). Tyle tylko, że coś idzie nie tak. Midge nagle się dowiaduje, że mąż ją zdradzał i nieoczekiwanie sama zaczyna występować jako komiczka. Trochę trwa, nim się do tego całkiem przekonuje, ale jednak wszystko wskazuje na to, że to dobra droga. I w ten sposób zaczynamy śledzić rozwój jej kariery.
To tyle, jeśli chodzi o wiedzę bezspojlerową. Postaram się ich nie dawać za bardzo, bo serial mimo akcentów żydowskich jest wart obejrzenia. A może właśnie przez te akcenty taki jest.
Bo widzicie – tu społeczność żydowska została przedstawiona jako najzwyklejsza, normalna społeczność religijna. Tyle że zamiast Bożego Narodzenia mamy Bar Micwę, czy jak jej tam, a zamiast chrzcin mamy obrzezanie. Twórcom jednak udało się zrobić coś, co sprawia, że wszyscy goje nie uciekają od serialu z krzykiem „ale buraki”. To się nazywa humor. Tak, „Wspaniała pani Maisel” zdaje się nie mieć żadnych świętości i wbija drobne szpileczki wszystkim, co się napatoczy – i widać tę ironię wobec społeczeństwa żydowskiego. To jest fajne o tyle, że ten humor jest bezpieczny i pasuje do komediodramatu, jakim jest serial. Niektóre teksty – a mówię ogólnie, a nie w kontekście społeczności – są takie, że wbijają w fotel i musisz zatrzymać odcinek, bo prześmiejesz parę dodatkowych jego minut. Dla mnie czystym złotem jest komentarz na temat wyzwolonej kobiety, która nagle musi zacząć pracować, bo nie udźwignie.
Nie jest to serial jakiś bardzo odważny w swej wymowie – bo akcja dotyczy przełomu lat 50/60 i opowiada o zmieniającej się mentalności społeczeństwa. Nie trzeba odwagi do komentowania historycznego, jednak nawet te drobne szpilki, uwagi dotyczące wyzwolenia kobiecości dają do myślenia. Bo wiecie, tu mamy historię bardzo feministyczną i serial nie udaje, że chce być czymś innym, niż jest. Właściwie, to o to w nim chodzi: by widz zobaczył, jak kobiety zaczęły osiągać to, co przez lata było tylko dla nich marzeniem. Oczywiście, że to nie jest łatwe, zwłaszcza, że – my tak naprawdę wciąż nie osiągnęliśmy prawdziwego wyzwolenia kobiet w show-biznesie, ale może o tym dalej.
Midge najpierw jest kurą domową i ma rodziców według tradycyjnego modelu: ojciec pracuje, matka nie. I w momencie, kiedy bohaterka stwierdza, że musi zarabiać, nagle atmosfera się zmienia… a jej matka rozmawia o tym z Joelem: „ona musiała iść do pracy!”. Taki wyrzut. I wtedy do mnie dotarło, że serial nie chce tłamsić mężczyzn – po prostu serial pokazuje, jak to wszystko się zmieniało. Bo właściwie Joel wydaje się nieco bardziej zagubiony od swego rodzica – prowadzącego firmę typowo po żydowsku – nie mniej stara się osiągnąć ideał, by samostanowić o sobie. I to jest miłe, że mamy w tym feministycznym obrazie… czysto feministyczny obraz, bo ci mężczyźni nie są słabi – gubią się trochę, ale człowiek nie jest z metalu, ma prawo się pogubić.
W życiu Midge Joel to jednak nie jedyny mężczyzna. Lenny Bruce (Luke Kirby) od samego początku towarzyszy naszej pannie Maisel i… to chyba trzeba zobaczyć, a jak nie chcecie, to kolejny akapit jest spojlerem czwartego sezonu, bo to złoto.
Lenny jako komik pozwala sobie na za wiele – i w kontekście amerykańskiej „wolności słowa” brzmi to dziwnie, ale przez swoje występy wielokrotnie zostaje aresztowany. A ponieważ Midge również potrafi rzucić paroma niepoprawnymi politycznie tekstami, to siłą rzeczy ta para ma wspólne przejścia i zostaje między nimi wytworzona chemia. Jednak właśnie: im dalej w odcinki, tym obraz Lenny’ego jest mniej idealistyczny. Właściwie widzowi ten obraz rozsypuje się w momencie, kiedy zostaje on odnaleziony na ulicy przez Midge i nie jest on w zbyt świeżej formie. A po tym zachowuje się jak kretyn – dosłownie. To był dobry zabieg, który prowadzi nas do ostatniego odcinka czwartego sezonu.
W sezonie czwartym widzimy Maisel, która właśnie dostała ostro po dupie, bo ją zwolniono z bardzo znaczącej dla kariery trasy. Midge stwierdza, że będzie mówić, co chce i gdzie chce, ale właśnie: jest kobietą. A to początek lat 60′, dzieci kwiaty w USA się jeszcze nie rozmnożyły, więc Miriam musi sobie radzić inaczej.
I teraz czas na mega spojler. Bo gdy zaczęłam czwarty sezon myślałam, że twórcy nam pokażą typowe dążenie do celu, ciężką pracę Midge nad niepoprawnymi politycznie stand-upami. Tymczasem otrzymaliśmy nadal zabawną historię, jednak taką… gdzie Miriam nic nie robi, tylko czeka na zbawienie. I do ostatniego odcinka myślałam, że to jest wada tego sezonu, ale to właśnie była jego zaleta. dlatego po pierwsze, że pokazali nam typowe artystyczne „kurwa, poparzyłem się, boję się ruszyć dalej”, a po drugie dlatego, że to, jak się ostatecznie zachował Lenny w ostatnich scenach, to czyste złoto. I to w kontekście męskości, jak i morału dla artysty. I wydawało się, że na tym twórcy mogliby zakończyć odcinek, ale pozostało kilka minut i postanowili zrobić bardzo symboliczną scenę. Scenę, który każdy rozwojowiec zrozumie.
No, teraz pytanie, czy nie wciśnięto nam na za dużo znaczących scen, jednej po drugiej. Doszłam do wniosku, że nie – lepiej za dużo, niż żeby odbiorca czuł gruby niedosyt. Tak czy inaczej, czekam na 5 sezon „Wspaniałej pani Maisel”, ale w kontekście serialu chciałabym na koniec powiedzieć parę słów o castingu i reżyserii.
Tak, ten pan po prawej to Monk, znaczy Tony Shalboub, który zdecydował się zagrać ojca Maisel. Ale mnie chodzi o charakteryzację tej pani pośrodku, czyli matki bohaterki. Otóż, Marin Hinkle (gra Rose) została ucharakteryzowana jako typowa Żydówka. Taka stereotypowa paniusia z dobrego domu. Wszystko ma, na innych patrzy z góry i nawet tak wygląda. No nie dało się nie oglądać scen z nią bez myśli „wygląda jak Żydówka”. I właśnie tak sobie pogrywa serial z tematem żydowskości: z jednej strony mamy to, co wszyscy lubimy, czyli archetypy, a z drugiej, no już nie do końca, musimy dać coś, dzięki czemu widz zacznie zadawać pytania. Pytania o świat.
No i na koniec wisienka na torcie, czyli reżyseria. W tej historii kamera bardzo często jest w ruchu wtedy, kiedy bohaterowie gdzieś idą, albo stoją w kawiarni. Podoba mi się ten trik, jednak jest jeszcze jeden ciekawy. Tym razem kamera stoi w miejscu, za to pokazuje nam dom – czy inne miejsce – które się rusza. To plan jest w ruchu, to postacie są w ruchu i wbrew pozorom daje to bardzo dużo dynamizmu do scen.
A, byłabym zapomniała – muzyka to jeden z ważniejszych atutów „Wspaniałej pani Maisel”, więc po prostu daję linka do soundtracku.