[PODSUMOWANIE] 4 tygodnie w zdrowym odżywianiu

Niestety, w tym tygodniu jest mi znacznie trudniej, niż wcześniej. Myślę, że jest tak z dwóch powodów. Po pierwsze – mechanizm cofania się. Coś zaczynam i w pewnym momencie przerywam, wracam do starych nawyków. Po drugie – moje życie. Poczucie, że moje życie to jedno wielkie gówno to nic nowego, ale staram się jakoś trzymać i nie robić sobie jaj jak w 2013 roku.

I chyba jest tak, że ta druga kwestia to clue problemu. Bo nieszczęśliwemu człowiekowi mało co się chce – włącznie z gotowaniem i sprzątaniem. To nic nowego. Jedzenie, które jest smaczne i zdrowe ma jakąś rolę w nastroju, nie mniej… nie rozwiązuje głównego problemu.

A problem może być jeszcze taki, że obecnie nie mam w pełni ustabilizowanych hormonów. Jasne – „nigdy nie chodziło o hormony”, nie mniej organizm potrzebuje w jakiś sposób prostej harmonii. Na przykład takiej, że u kobiety są dni, kiedy głodówka jest niewskazana, a jeśli robisz ją w tych dniach, to nie harmonizujesz wcale swojego organizmu.

Zresztą – kupiłam ostatnio jajka klatkowe, bo były tanie. I wiecie, co? Stwierdziłam, że w ogóle to nie ma smaku, a przydatność tego czegoś jest ciułowa. No cóż, ale przynajmniej mogę poeksperymentować. Na przykład z pizzą. I już mam plan na jutro. O ile będę miała siły, by udać się na miasto.

W tym tygodniu miałam ochotę na słodkie i powiem, że domowa czekolada to jest ten sposób, który skutecznie wywala różne czekoladogówna z mojego menu. Jest prosta do zrobienia, a i zdrowa. Oczywiście, chemiczna czekolada ładniej wygląda, ale może niedługo będę eksperymentowała z robieniem czekolady w ogóle.

W lokalnym sklepie jest promka na awokado, ale muszę stwierdzić, że ja na awokado patrzeć nie mogę xD. Rozumiem, że fajnie da się skonstruować w posiłek, nie mniej… jakoś się zniechęciłam. Kiedy dojrzałe, przejrzałe, jak trzeba zrobić, żeby było w sam raz – to mnie w tym owocu męczy. Ale wciąż, jajecznica z awokado to pyszna rzecz.

Może zrobię sobie w końcu porządki na blogu. W końcu jestem Wam winna wpis o tym, co posiadać w zdrowej kuchni. 🙂

Bóg imperator Diuny, Frank Herbert

Obawiałam się tej książki, pamiętając, że była tam prowadzona narracja filozoficzna i właściwie – od strony jednego bohatera monolog. Tymczasem owszem, filozofia jest, ale nie jest jedyną domeną tej powieści. Wręcz przeciwnie, początek mnie zaskoczył. Otóż, niemal 3 tysiące lat po tym, jak Leto II Atryda zdecydował się na przemianę w czerwia, królestwo – czy też raczej imperium – którym on rządzi, go nienawidzi. Tak, wszyscy się go strasznie boją, a świat trwa w zastoju. Jedynie młoda dziewczyna Siona decyduje się na bunt. Bunt tym bardziej trudniejszy, że Leto posiada jasnowidzenie i tym bardziej trudniejszy, że wieki doświadczeń sprawiają, że prawie niemożliwe jest pozbycie się tyrana. Choć on sam twierdzi, że tyrania musi trwać, że to, co jest musi być, by nie było katastrofy nad katastrofą, rodem z Terminatora. Aha – genialne wytłumaczenie, ale czy tak rzeczywiście jest?

„Bóg imperator Diuny” ma lżejszą energię od „Dzieci Diuny” – i w sumie nie wiem, dlaczego. Bo kwestie, które Herbert poruszył w swym dziele są bardzo skomplikowane i dawniej byśmy nazwali to nurtem fantastyki socjologicznej. Bo czegóż tu nie ma? Zaczynamy od oglądu tego, że świat jest w zatrzymaniu, apatii, a młodość nie może się wyrazić, czuje się uwięziona. Staramy się przebrnąć przez dzienniki Leta, choć jego filozofie bywają miejscami trudne. Ale czy na pewno? A może wszystkie jego słowa to grafomania? Wreszcie dostrzegamy w tym dziele krytykę wszystkiego, co posiada w sobie społeczeństwo. Ba, Herbert nie omieszkał się nawet skomentować bezeceństwa, jakim jest homoseksualizm. I tu dochodzimy do gholi Duncana Idaho. Z jednej strony żal tej postaci, bo jest ona ciągle i ciągle wykorzystywana, a z drugiej – znakomicie pokazuje rozwój (czy też raczej brak) świata. On z przeżyciami, doświadczeniami ze starej, dobrej Diuny dziwi się współczesnej mentalności. Jest zarazem śmieszną, jak i tragiczną postacią. Reliktem, który jeszcze bardziej powoduje, że świat Leta II-go Atrydy jest światem okrutnym i dogłębnie antypatycznym. Jednocześnie czytelnik wcale nie obserwuje jakiegoś niesamowitego okrucieństwa, nie obserwuje scen horrorowych. Wręcz przeciwnie, czytelnik staje w roli obserwatora muzeum. Ci celebrowani przez wszystkich – nawet czytelników – Fremeni – nagle mieszkają w jakiś rezerwatach i zbierają pieniądze za pokazanie jakiś ceremonii. Czy to czegoś nie przypomina? Rozkład fremeńskiego społeczeństwa jest tak widoczny, że aż przykry.

Nie brak tu humoru, ironii, groteski. Tak – Herbert zdecydował się napisać może nie tyle antyutopię, co groteskę. Krytykę społeczeństwa, krytykę wszelkiej władzy, a nawet – krytykę wojny, armii. To jest w pełni zrozumiałe, gdyż Herbert był tym rocznikiem, który jej doświadczył. Tak czy inaczej, łatwiej chyba by było, co w „Bogu imperatorze Diuny” nie zostało skrytykowane.

A jak już mowa o grotesce, to też musi być mowa o śmiechu. Wydaje mi się, że Herbert okazywał humor, dla mnie uwidocznił się szczególnie pod koniec. Nie mniej, przypuszczam, że ta historia zyska na tym, kiedy przeczyta się ją drugi raz.

Pozostaje być pełnym uznania za to, w jaki sposób Herbert poprowadził charakter Leta II, którego przede wszystkim w tej historii poznajemy. Otóż, osobowość istoty, która ma 3000 lat i jeszcze dużo z tego pamięta, nie może być błaha. Tu nawet nie o to chodzi, że się facet rozwija duchowo, tylko właśnie o to, że my, ludzie, pamiętamy z reguły jedno życie, nie mamy takiego doświadczenia i takiej świadomości, by wiedzieć, w jaki sposób zachowuje się wielowiekowa osobowość, istota. Tu tymczasem wszystko do siebie pasuje: od wszędobylskiego znudzenia, aż po brak ostrożności, wybujałe ego i wreszcie – w ostateczności – szaleństwo. Leto II od samego początku był szalony. Inaczej by się nie zdecydował na to, na co się zdecydował. To jedynie dodaje mocy postaci, jaką był jego ojciec, Paul Muad’dib.

Czy ja tu dałam spojlery? Cóż – nie sądzę, a nawet jeśli tak… to nie zepsują one zabawy. Po prostu teraz wiecie, czego się spodziewać po „Bogu imperatorze Diuny” Franka Herberta. Miłej zabawy.

Dzieci Diuny, Frank Herbert

Co za pojebana akcja, pomyślałam, gdy skończyłam audiobooka „Dzieci Diuny” Franka Herberta. Ale może zacznijmy od fabuły, która z pozoru jest prosta. Mamy tu Aliję – siostrę Paula – która… no, nie radzi sobie ze swym mentalnym spadkiem i to na imperium wnosi wiele problemów. Mamy tu też tajemniczego kaznodzieję, który wygłasza herezje, a także dzieci Paula Atrydy, Muad’diba, który odszedł w pustynię, by umrzeć. Dzieci teoretycznie mają te 9-10 lat, jednakże mentalnością przewyższają wszystkich dorosłych. Co interesujące, w awanturę wmiesza się Jessica, a także ród Corrinów, który szykuje zamach na młodych. I wicie, rozumicie – mogłabym tak dalej, ale wolałabym, byście odkryli sami zaułki fabularne. A jest tu ich dużo.

Nie jest to lekka powieść – w przeciwieństwie do swoich poprzedniczek. Powiedziałabym, że mam lekkie wątpliwości, czy autor wiedział dobrze, o czym pisze, i co. I tak, zdaję sobie sprawę, że Herbert tworzył wybitne dzieło, ale w „Dzieciach Diuny” mamy do czynienia z filozofowaniem i to na wysokim poziomie. Ociera się ono o zasady popularnej tzw. fizyki kwantowej, oraz o prawo założenia, wszak w powieści tej mamy rozważania o jasnowidzeniu. Są one na tyle mocne, że w tym czasie trzeba skupić się tylko i wyłącznie na tekście – bo wszystko inne rozprasza, i sprawia, że przegapiamy kawałek czegoś ważnego.

Niektóre rozwiązania fabularne są świetne – z wyjątkiem jednego. Chodzi o ostatnią scenę z Kaznodzieją, bo to było… i może życiowe, ale też prozaicznie głupie. A co do zakończenia samej powieści, to tak, aż chce się powiedzieć „co tu się to ja nawet nie”. Co ciekawe, im dalej od przeczytania, tym mam poczucie, że autor nieźle się zabawił z czytelnikami. No bo wszak kibicujemy bohaterom nie tylko dlatego, że akurat ich autor opisuje, ale także dlatego, że chcą uratować Diunę, prawda? Prawda?

Cóż – wątek ekologiczny wysuwa się do przodu coraz bardziej. Chodzi o to, że na skutek zmian środowiskowych czerwie zaczynają umierać. A Szej-hulud jest niestety dość ważnym czynnikiem tworzącym przyprawę, bez której to nie istnieją loty międzygwiezdne. A jak nie istnieją, to świat się zatrzymuje i izoluje…

I co ciekawe, wątek ten wcale mnie nie męczył. Właściwie to myślę sobie, że kwestia ekologii jest dość mocno wpisana od początku w powieści Franka Herberta. Rzecz jasna, historia stała się o wiele bardziej złożona, niż tylko „zmiany klimatyczne są groźne”, a autor zdaje się nieźle na Diunie zarabiał.

Tak czy siak, przede mną chyba najtrudniejsza część – „Bóg Imperator Diuny”. Życzcie powodzenia, ponieważ nie wiem, czy jestem w stanie dokończyć tę historię, gdyż jest to powieść bardzo filozoficzna…

Mesjasz Diuny, Frank Herbert

Literacko „Mesjasz Diuny” jest znacznie lepszy, niż pierwsza część. Wprawdzie nie zawiera już zdań zmieniających świadomość (przynajmniej moim zdaniem), to jednak nadal jest to niesamowita historia. I szczerze mówiąc, gdyby nie potrzeba snu czy wyjścia na miasto, obczaiłabym ją za jednym zamachem – tak niesamowicie płynie.

Jest to klasyczna historia i zarazem prosta jak budowa cepa. Widzicie, mamy tu intrygę, ale okazuje się, że wcale nie trzeba pisać wielgachnej historii a’la „Gra o tron”, która ma w chuj dużo rozgałęzień, by wciągnąć czytelnika. Wystarczy dać mu… historię, która jest ponadprzeciętna, ma w sobie odrobinę tajemniczości i w jakiś sposób płynie. A płynie historia wtedy, kiedy pisarz tworzy ze Źródła. Taki jest też „Mesjasz Diuny” – wspaniała historia Muad’diba. Choć przyznam, że całkiem inaczej to zapamiętałam.

Tzn. jeszcze nie obczaiłam trzeciej części, ale jednak – trzeci tom będzie opowiadać o jego dzieciach, a nie o Paulu Atrydzie, który w „Mesjaszu Diuny” rządzi wszechświatem, ale musi się zmagać z przeznaczeniem, jasnowidzeniem i spiskiem wyrządzonym przeciwko niemu, czy też bardziej – jego ukochanej. Tak, właściwie… wiele spraw, rzeczy, które są tu ukazane, wskazuje, że Paul nie liczył się ze sobą, on chciał chronić Chani i kochał ją ponad życie. Tak samo Chani go ukochała – i to widać. W momencie, gdy pisarz wstawiał te zdania, opisywał, jak byli razem, w tych momentach czuć taką chemię między nimi, jakby się to widziało z ekranu.

A propos ekranu, to ekhem.

Chani ekranowa wygląda jak elf?

Ja wiem, że się teraz czepiam, ale w „Mesjaszu Diuny” wprost było zdanie o tym, że Chani ma urodę elfa. Zresztą, obczajając powieść powiem jedno: nie mam bladego pojęcia, w jaki sposób oni nakręcą trzecią część. Prawdopodobnie spierdolą, odwrócą role. No, ale przecież Villeneuve kocha Diunę, prawda? Problem polega jednak na tym, że już się dobrali do Chani i tego im wybaczyć nie mogę, tak po prostu. Chani owszem, kochała Usula, ale ona była niezwykle kobieca i nie robiła dram o byle gówno. To jest jedna rzecz. Druga – Chamalet. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że on gra cesarza, imperatora xD. Znaczy ja wiem, że Paul w momencie akcji „Mesjasza Diuny” miał coś koło trzydziestki, ale raczej to będzie śmiesznie trochę wyglądać. To… no, sorry – władca, który wygląda jakby zszedł z modelingu właśnie. Nie wiem, ta wizja mi się znacznie gryzie z tym, co jest w Diunie. No i ostatnia, trzecia rzecz – historia może być spłycona, ale pewno ze szkodą dla opowieści. Więc albo dostaniemy trzy-, czterogodzinny film, albo uproszczą to maksymalnie. W obu jednak wypadkach pokazanie głębi opowieści – która jest z natury prosta jak pustynia, ale zarazem głęboka jak pustynia – na ekranie okaże się nie wystarczające. Dużo w tej historii wewnętrznych rozterek, intryg, dużo warstw.

„Mesjasz Diuny” to niezwykle klasyczna opowieść, ale słuchając jej właśnie sobie przypomniałam, dlaczego kocham ten świat. Herbertowi udało się stworzyć bohaterów, którzy może nie mają jakiegoś znacznego opisu charakterów, ale od których czuć życie (w tle zgorzkniały chichot Muad’diba).

[PODSUMOWANIE] 3 tygodnie zdrowego odżywiania

W tej chwili piję wodę tak, jak Pan Bóg przykazał robić, jeśli ma się głodówkę. Ależ ten wyraz jest gówniany energetycznie. No dobra, wracając do sprawy… przetrwałam. Choć zrobiłam parę facepalmów.

Awokado

Rzuciłam się na promkę w sklepie, bo mówię – zajebisty smak jajka z awokado. Niestety, trochę to było działanie na oślep. Raz, że nie do końca dobrze je przechowywałam – w sensie, no… wsadziłam do wody i do lodówki, to owszem, coś dało, ale zapomniałam o tym, że owoc powinien być bardziej miękki, niż był, gdy go w pojemnik wsadzałam. Więc się trochu zmarnowało awokado, bo jak ma już brązowe plamki na skórze, to niedobrze jest, zaczyna się proces gnilny.

W ogóle to powinnam się nauczyć mrożenia tego, czego akurat nie potrzebuję – gdyż, ponieważ za dużo marnuję jedzenia. Ostatnio też przykry los spotkał pieczarki, gdyż źle opróżniłam pudełko z wody i znowu zaczął się proces gnilny. Auać, chyba lubię autosabotaż w temacie kulinarnym.

Ale co ciekawe, znudził mi się smak awokado. Trochę za dużo tego było. Tylko jest to dla mnie dość dziwny owoc w kwestii emocji. Nie wiem, skąd mi się to bierze – bo w pewnym momencie włącza mi się strach „czy to jest zatrute” i jakieś takie odczucie, że mam to awokado, ale ja nie chcieć awokado w ogóle, niech się zmarnuje.

Może ktoś w którymś wcieleniu mnie otruł, nwm xD.

Serki

Miałam nie jeść sera, ale kurczę – niektóre dania są po prostu kuszące. Na przykład ser z awokado. Tylko że jajko nie chciało się zmieścić. Cóż, na paleo raczej się nie je serów, więc nie powiem, bym się trzymała tej filozofii. Za to – niezależnie od tego – trzymałam się cały tydzień zdrowego odżywiania. I powiem tak: znacznie częściej czuję radość w sobie, ukochanie siebie. To jest zadziwiające. I jak wczoraj sobie pomyślałam: raz w miesiącu będę kupować coś zdrowego, tak szybko dotarło do mnie, że przecież zdrowie leży na talerzu. Jesz zdrowo, oszczędzasz na lekach i innych pierdoletach medycznych. To się po prostu opłaca.

Boczkowy facepalm

No i widzicie – wystraszyłam się, że za dużo pieniędzy wydałam. I to nie korzystając z karty, a po prostu – z papierowych pieniędzy. Jednak tak bardzo chce mi się chipsów XD. Poszłam do sklepu, kupiłam pół kilo chi… znaczy, boczku i wydałam na to 20 złotych. Niestety, zapomniałam przypomnieć ekspedientce, że chcę pokrojony w plasterki. Może miało na to wpływ to, że byłam półprzytomna, ja przez 1,5 doby nie spałam. Albo też odzywa się program autosabotażu. Teraz więc szukam jakiegoś dania z boczkiem i zastanawiam się, czy to nie zamrozić, albo po prostu do jakiegoś bigosu czy czegoś nie zastosować i do słoików. No i kupić porządnie kilo chip… znaczy, boczku albo świńskich skórek.

Jestem gotowa

Chociaż jeszcze nie obczaiłam do końca książki o głodówkach, to stwierdzam, że jestem gotowa do nich. To jest proste – wystarczy, że od 12 do iluśtam godzin się nie je i pije wodę. Mnie to absolutnie nie przeszkadza, ale między piątkiem a sobotą miałam jakieś 21 h na głodówce. Tylko że chcę teraz to robić porządnie – na wodzie i z zegarkiem w ręku, bo muszę pilnować, by różnicować długość głodówek.

Zestaw do kuchni paleo

Na dniach przyjdą różne fajne frykasy do kuchni. I wtedy to stworzę wpis, który będę aktualizować. Chodzi zarówno o przybory do gotowania, jak i rzeczy, na których się gotuje. To myślę będzie fajna instrukcja obsługi dla zainteresowanych paleo. No i w przyszłym miesiącu chyba kupię w końcu książkę „Paleo po polsku”. Zobaczymy, bo nadal b chętnie bym się rzuciła na tę książkę. 😀

Chlebki białkowe

Ja z natury lubię chlebki. Ale te w piekarniach to zwykle chlebki pszeniczne, z kiełkowych czy z innych cudów, których ja nie mogę, bo na paleo się tego po prostu nie je. Jednakże odkryłam chlebki białkowe – i póki co to bardzo spełnia swoją rolę. Taki chlebek jest pyszny, zdrowy i co więcej, bardzo szybko się go robi!

Podsumowanie

W zasadzie to nie wydarzyły się wielkie rzeczy – ale post typu „podsumowanie” motywuje do tego, by kontynuować przygodę ze zdrowym odżywianiem. Racja, coraz więcej dostrzegam plusów, nie mniej: znam swoją naturę…

[PODSUMOWANIE] 2 tygodnie zdrowego odżywiania

Dlaczego nie nazwę tego paleo? Z jednego prostego powodu: sery. W tym tygodniu próbowałam zrobić pizzę na batatach (koszmarek), do czego potrzebowałam serów. Mam do nich słabość. Paleo nie lubi nabiału, dlatego też nie mogę powiedzieć, że jestem w 100% na tej diecie. Tak samo dziś: idę do sklepu po groszek i majonez. Obie rzeczy to rzeczy zakazane, gdyż groszek to roślina strączkowa, a majonez składa się ze śmietany. Nie mniej jednak, czytałam na grupie zdrowego odżywiania historię pewnego człowieka, który nie dawał rady być w 100% na paleo. Lekarz mu powiedział: bądź w 80%. Zadziałało. W dążeniu do zdrowia mniej się liczy trzymanie jednego stylu diety, a bardziej liczy się trzymanie podstawowych zasad. Jakich?

Podstawowe zasady

Jest to proste:

  • całkowita likwidacja cukru*,
  • likwidacja zbożowo-pszenicznych rzeczy,
  • większość produktów jest samodzielnie zrobiona.

Te trzy zasady da się zastosować w każdej diecie. W paleo oczywiście jest jeszcze brak kasz, ryżów itd. Podoba mi się, dlatego styl paleo będzie moim głównym, ale wprowadzę manewry z low carb/keto. Na przykład groszek z majonezem. Likwiduje on nagły skok glukozy i dostarcza białka. Okazuje się, że głodówkę najlepiej przerwać 30 g białka, by zaczął się spalać tłuszcz i nie było jakiś dziwnych ceregieli w organizmie. I powiem tak: of course, głodówki też włączę do swojego trybu. Najmniejsza ilość godzin to 12h, więc dziś jestem na głodówce 12h. 🙂

Nastrój i zmiana myślenia

Jest pewna rzecz, która jest dla mnie zaskakująca. Harmonia. Czuję się harmonijnie, będąc na diecie, na której jestem. Mam wrażenie, że nigdy wcześniej tak nie było. To jest jedna rzecz. Druga – stan, w jakim się znajduję. Umysłu. To jest stan radości, szczęśliwości, dobrego humoru. Dieta pozwala na utrzymywanie pozytywnych wibracji, a co za tym idzie – znacznie łatwiejsze zmienianie rzeczywistości na swoją korzyść. Brawo ja, odkryłam Amerykę.

Co do zmiany myślenia, to dziś zastanawiałam się, czy robienie mydełek itd. by dawało mi radość. Takie rzeczy łączyły się z gotowaniem, co do którego miałam blokady w stylu „zajmuje za dużo czasu” itd. Mam wrażenie, że zaczynam się otwierać na zmiany i robienie nowych rzeczy. Oznacza to, że po dwóch tygodniach stare programy umysłu zaczynają się rozpadać i można wprowadzać nowe. Of course, trzeba pamiętać, że proces jest długoterminowy i dość powolny, a najszybsze wywalenie starych programów to siedmiodniowa głodówka, ale do niej trza się porządnie przygotować. Planuję ją w tym roku.

Podsumowując? Zaczynam trzeci tydzień ze zdrowym odżywianiem. 😀

Źródła:
https://www.facebook.com/reel/360574400006142 – groszek z majonezem

Wyzwanie: ROK NA ZDROWEJ DIECIE

10 lutego rozpoczął się Rok Smoka. Tak się fajnie składa, że jestem smokiem, ale znacznie ważniejsze jest to, że data ta była przeze mnie bardziej odczuwalna, niż Sylwester. Może dlatego, że wychowałam się na chińskich bajkach. Anyway, to też doskonały pretekst do zmian w życiu. Inni robią tablice marzeń, ja robię zdrową dietę. Wybór był taki, że właściwie się nad nim nie zastanawiałam. Ciekawe, dlaczego?

W swoim życiu próbowałam już witarianizmu, wegetarianizmu, trochę keto (ale nie do końca – właściwie wiedziałam tylko, że im więcej tłuszczu, tym lepiej) i paleo. Nie pamiętam, czy było coś jeszcze, ale z tych wszystkich eksperymentów najlepiej zapamiętałam witarianizm i paleo. I tak właściwie, one nie stoją od siebie daleko.

Witarianizm zakłada kilka bardzo trudnych rzeczy. A konkretnie trzy: (1) wyłącznie surowizna i (2) gotowanie jako takie nie istnieje. Możesz kroić, ewentualnie suszyć, robić jakieś sosy, bo mielenie też jest dozwolone, ale gotować? Nope. (3) W dodatku jedzenie mięsa jest właściwie czymś niedozwolonym. W ogóle czysto zwierzęce produkty są niemile widziane. Dieta ta nauczyła mnie, że ogórek i pomidor się nie łączą choćby skały srały, ale za to samopoczucie na tej diecie jest niesamowite. I ja wiem, że jak zaczniecie szukać po necie informacji to wyskoczą info typu: „tylko lokalne, eko produkty”. No właśnie nie – ja ani się nie starałam dbać o lokalność, ani się nie starałam dbać o eko produkty, które w sumie kosztują krocie w większości przypadków.
Witarianizm przechodziłam w najłatwiejszy dla niego okres – w trakcie sezonu owocowego i warzywnego. Dlatego posiłki były w miarę tanie i zdrowo można było się odżywiać bez jakiś specjalnych ceregieli. Niestety, gdy nastawała jesień, zauważyłam wzrost cen produktów, których kupowałam i zimno się robiło. Wszystko to oznaczało, że coraz trudniej było się bawić w witarianizm. W dodatku mięso jest czymś, co mój organizm po prostu MUSI dostawać.

Zanim zarzucicie mi tematy świadomościowe, po prostu bycie wege mi to pokazało. Praktycznie nie miałam sił. Czułam się osłabiona. A wiecie, wcale też nie dbałam jakoś wybitnie o suple, zresztą… no właśnie.

W diecie wege popularna jest soja, a ona wpływa negatywnie na hormony. I niestety, płeć nie ma tu wiele do rzeczy, po prostu je rozreguluje. Plus do tego B`12 – niestety. Drodzy Wege, którzy to czytacie: sprawdźcie, w jakiej formie ją bierzecie. Najlepiej kupujcie B12 dla kobiet w ciąży, tam będzie prawidłowa forma tej witaminy. Bo z tego, co wiem, to w suplach typowo dla wege jest ona w formie cyjanko… no, trucizny.

I tak sobie myślę… nic dziwnego, że wege są agresywni, skoro regularnie ich ciało jest zatruwane. Niestety, nawet oglądając denne programy dokumentalne (np. „Super Size Me”) widać doskonale, że między zachowaniem a dietą jest związek. Tak na przykład wiele badań pedagogicznych pokazuje, że dzieci pozbawione cukrów i innych gówien to dzieci jak marzenie – a nie ospałe, na wpół inteligentne istoty. Tak samo jest z dorosłymi ludźmi.

W zeszłym roku podjęłam próbę bycia na paleo. Nie pamiętam, ile to trwało, nie mniej – to 100% tej diety nie było. Jednakże zaczęłam się lepiej czuć, energia pozytywna wprost ze mnie wypływała i bardzo dobrze wspominam ten czas. Oczywiście, o paleo zaczęłam czytać i zrobiłam sobie nawet obrazek „instrukcja obsługi”. To bardzo pomogło dostosować jadłospis do wymagań diety. Nie powiem, bym się prowadziła idealnie, ale samopoczucie było takie, że w tej chwili, gdy miałam wybrać sposób żywienia się, to za wiele się nie zastanawiałam.

Teraz bym poprawiła tę infografikę. Szczególnie kwestia serów, bo tu środowisko paleo jest podzielone, ale jeśli nie ma się kłopotów po zjedzeniu sera, to można czasem se go skrobnąć. Jednakże, nie wszystkie sery wchodzą w rachubę. Diety kozi i owczy – jak najbardziej. I od biedy sery dojrzewające. Reszta nie, a ponieważ ja się nie znam na serach, po prostu będę stawiać na kozi i owczy (zamiennie).

Roślin strączkowych dieta paleo także nie lubi, ale jak masz ochotę na kapustę, to ją sobie walniesz. Zresztą, praktyka czyni mistrza, a przecież nie chodzi o to, by wariować i być restrykcyjnym do granic zdrowego rozsądku.

Paleo bardzo lubi jajka i ryby – i ok, do tego się dostosuję.

I lubi owoce i warzywa.

Brzmi po prostu jak zdrowa dieta?

Otóż to – chodzi po prostu o zdrowe odżywianie się.

I wcale nie jest tak, że nie możecie jeść czekolady jak jesteście na paleo… bo możecie. I wcale nie jest tak, że na zdrowej diecie nie ma znakomitych zamienników chipsów. Ostatnio je robiłam: chipsy z bekonu to doskonała przekąska.

Szukajcie a znajdziecie.

Bo największym problemem bycia na zdrowej diecie jest dostęp do produktów i nawyki, które każą zjeść przekąskę (najlepiej niezdrową), które każą zajadać się pieczywem.

Ja od długiego czasu zamierzam CAŁKOWICIE WYWALIĆ Z DIETY PSZENICĘ I WSZELKIE ZBOŻA.

Udaje mi się to mniej lub bardziej, ale to jest kwestia znalezienia zamienników cukrów i mąk.

I jest tak, że zdrowe zamienniki takich rzeczy istnieją – naprawdę. W związku z tym ludzie na paleo ugotują od czasu do czasu chleb.

No dobra, koniec tej teorii…

Zdrową dietę zaczęłam 11 lutego. Wg medycyny na widoczne już serio skutki zdrowej diety czeka się do dwóch tygodni. Tymczasem ja zaczęłam się czuć lepiej już po paru dniach. Tak, tak głowa mnie bolała, ale to dlatego, że chciałam w to włączyć głodówki, a organizm nie był przyzwyczajony do paleo. W związku z tym obecnie jadę na zdrowej diecie, a głodówki stricte będę wrzucać dopiero od 1 marca.

Co zauważyłam?

  • mój nastrój jest bardziej stabilny emocjonalnie. Tak, założyłam, że jestem stabilna emocjonalnie i… dieta najwyraźniej wspiera kontrolowanie, obserwowanie emocji. Czasem nie jest to łatwe, bo część doświadczeń jest ciężka (kto ma wiedzieć, ten wie), ale ogólnie szybciej odbijam się od negatywnego stanu. Mam wrażenie, że jest we mnie więcej harmonii.
  • mam wrażenie, jakby ciału chciało się ruszać. Spacerować, ćwiczyć, cokolwiek – po prostu, być w ruchu. Dlatego w tygodniu odbyłam kilka wycieczek, a jedną szczególnie długaśną zdaje się.
  • częściej budzę się z dobrym nastrojem. W ogóle mam wrażenie, jakbym po prostu miała energię na działanie.
  • budżet aż tak bardzo nie cierpi, jakby się mogło wydawać, a przy okazji o wiele łatwiej nasycić się posiłkiem, który niekoniecznie musi być gigantyczny.

Oczywiście, były też nieprzyjemności w przechodzeniu na tę dietę. Przede wszystkim – jebitna chętka na słodkie. Lubię słodkości, ale dopiero w środę poczułam, że zaczyna się ta chrapka stabilizować, a awokado z kakaem w piątek dopełniło spełnienia. No i z jednej strony łatwo było mi o nasycenie się (duże sałatki na śniadanie), a z drugiej nie do końca. Tak ogólnie na początku było dużo objadania się, co chwila jakieś jabłko, i jabłko… i w końcu zaczęłam mieć dość jabłek, ale na krótko. I poczułam, jak organizm zaczyna chcieć więcej warzyw.

Tak czy inaczej – przez następny rok będziecie śledzić moje poczynania na diecie paleo/zdrowej. Będą to posiłki bez zbóż i bez białego cukru. Będzie to uczta dla podniebienia i będzie pełno eksperymentów. Zapraszam serdecznie ^_^.

„Martwy sad”, Mieczysław Gorzka

Marcin Zakrzewski z policji wrocławskiej zaczyna się zastanawiać nad tym, co się odjebało wiele, wiele lat temu – a dokładniej wtedy, gdy zaginął jego brat bliźniak. Jakby na życzenie los podsuwa mu sprawę brutalnego morderstwa, które w dziwaczny wręcz sposób łączy się z przeszłością…

Powiem tak – jest to kolejny kryminał, za który się zabrałam. I szczerze? Ta powieść ma bardzo dobrą fabułę, ale przede wszystkim klimat. Temat tajemniczego sadu, w którym jest negatywna energia działa na wyobraźnię, a w dodatku pisarz pracował nad tekstem z sercem. I to się odczuwa, dlatego powieść tak wciąga i zbiera dobre opinie, sądząc po ogólnej ocenie na Storytel. Co do samego lektora – Filipa Kosiora – to nie mam żadnych uwag, bo czyta on bardzo dobrze.