Dzień dobereł!
„Spokojnie, wszystko gra” to serial, który – wbrew przypisanej kategorii w @CANAL+ Polska – NIE JEST komediowy. Ba, nawet kategoria „czarna komedia” tu nie za bardzo wchodzi. To raczej typ serialu obyczajowego ze skłonnością do dramatu. I ten serial jest dziwny, ale po kolei.
Vivian (Thomasin McKenzie) dziedziczy po dziadku domek nad morzem. Z początku wszystkim się wydaje, że to tylko chałupka, ale już pierwszego dnia po przybyciu Vivian odkrywa, że kilkanaście metrów od niej jest tzw. klif samobójców, a jej dziadek codziennie ratował takie właśnie osoby. Sęk jednak w tym, że Vivian jest tzw. czarną owcą w rodzinie i jeden z jej braci – John (Rowan Witt) – totalnie jej nie ufa. Konflikt się dzieje… a jakby tego było mało, do Vivian przyplątała się niedoszła samobójczyni, Amy (Contessa Treffone). Nie chce odejść i twierdzi, że ona też musi ratować ludzi.
Był taki moment w serialu, który mnie wkurzył. Problem w tym, że kompletnie wypadł z pamięci. Dlaczego, za co? Być może dlatego, że historia ma w sobie coś lekkiego, coś, co każe obserwować perypetie bohaterów.
Oczywiście, musiał się w tej historii znaleźć OBOWIĄZKOWY wątek LGBT. John jest gejem, a jego partner to typowy przedstawiciel archetypu tegoż, czyli człowiek, który zawsze jest miły, delikatny i może być najlepszym przyjacielem kobiety. Aż zatęskniłam do „Przyjaciół” i stwierdzenia geja, że się zakochał w Rachel.
„Spokojnie, wszystko gra” z jednej strony chce psychologizować – i może nawet nieźle mu się to udaje. Z drugiej strony stara się bardziej wgłębić w naturę człowieka, czego przykładem jest Amy. O, chyba trochę sobie przypomniałam, na czym polegała moja złość. Bo widzicie, Amy to taka ciepła kluska, która papla o aurach, że ptak jest znakiem i tak dalej. Taki niby element komediowy. Bardzo polubiłam tę bohaterkę, ale miałam wrażenie, że serial trochę się boi dalej wyskoczyć, niż wymaga to polityczna poprawność.
Tak, są sceny łóżkowe gejów, ale spokojnie, jako rasowa homofobka po prostu je przewinęłam.
Są tu również elementy komediowe, ale jest ich znacznie mniej, niż przypisana kategoria sugeruje. Być może dlatego tak to odczuwam, bo diabelnie, cholernie, rozumiem Vivian. Właściwie to nie wiem – już w pierwszym odcinku wlazła mi gula na gardło i stwierdziłam „nie mogę oglądać takich rzeczy”, a mimo to oglądałam. Ta historia z pewnością coś w sobie ma. I w kolejnych epizodach – zwłaszcza ostatnich – byłam mocno wzruszona. Może nie potrzebowałam jakiejś dużej garści chusteczek, ale niewiele do tego brakowało.
Za to brakło czegoś końcówce – i kurczę, tu serial trochę próbował zaskoczyć, co niby się udało, ale nie udało się jednak. Finał ładnie zamyka historię i może ona być całością bez tworzenia drugiego sezonu. Nie mniej pozostawia niektóre wątki otwarte, przez co kontynuacja mogłaby powstać. I nie mam bladego pojęcia, co się z tym serialem dzieje, ponieważ widzowie sobie go cenią dość wysoko (patrz Rotten Tomatoes), a z drugiej strony nie ma żadnych wieści o ewentualnym drugim sezonie. Liczę jednak, że powstanie, choć z pewnością zadanie przed twórcami będzie dużo trudniejsze.
PS.: A co do psychologizowania, to znalazłam w tym serialu doskonałą radę do tego, jak zacząć obserwować myśli. Niech będą jak liście, które opadają. Problem w tym, że bohaterka szybko stwierdziła „to nic nie daje”. Cóż – może dla niej… bo uważam, że to doskonała myśl, by przestać wczuwać się w myśli. Dobra, miłego dnia.