El Mariachi

Trailer „El Mariachi” przypominał o „hicie” (cóż – dla wielu to film z jakiegoś powodu wybitny, ale na pewno Oskarowy) „Boy’z N’ The Hood”. Wtedy Columbia Pictures dała szansę 23-letniemu Johnowi Singlentonowi nakręcić film. Dwa lata później dała szansę Robertowi Rodriguezowi, który również miał 23 lata. Chodziło o dystrybucję raczej, bo o ile mi wiadomo, Rodriguez stworzył „El Mariachi” z własnych pieniędzy, a budżet wynosił 7 tys. dolarów. Na ekranie widzimy jego rodzinę i przyjaciół. Mówi się, że gdyby nie potrzeba trzymania kamery w ręku, to Rodriguez sam także by zagrał, no ale mus to mus. W „El Mariachi” stworzył niemal wszystko – od montażu, przez muzykę, na scenariuszu kończąc.

„El Mariachi” to pierwsza część „Desperado” – i nie martwcie się, jeśli nie widzieliście, to trochę straciliście, ale nie aż tak, by było tragicznie xD. Bo widzicie, pierwszy pełnometrażowy film Rodrigueza to jest prosta historia. Oto młody człowiek, El Mariachi (Carlos Gallardo), który chce być mariachim. Wstępuje więc do meksykańskiego miasteczka-zadupia (Jimenez), gdzie zostaje pomylony z lokalnym gangusem, Domino (Consuelo Gómez). Tak zaczyna się walka o życie…

Film trwa jakieś 79 minut, więc jest bardzo krótki, treściwy i jest przeżyciem. Zgarnął zresztą 7 nagród, w tym na Sundance (dramat). I powiem tak: z filmowcami dzieje się coś dziwnego, bo zwykle jest tak, że im młodszy, tym tworzy lepiej. „El Mariachi” to doskonały tego przykład, jeśli chodzi o pracę kamery szczególnie. Widać, że jej ruchy są trochę na intuicję, trochę nieokiełznane, ale jakie świeże, dynamizujące! Wystarczy sobie porównać z „Desperado” z 1995, czy z „Pewnego razu w Meksyku” z 2003, by zobaczyć różnice w narracji, w prowadzeniu kamery. Owszem, Rodriguez nadal nie boi się pewnych eksperymentów, ale… to już nie do końca to samo.

Jeszcze jedna rzecz mnie ujęła w „El Mariachi” i wcale nie był to meksykański, którym posługują się w filmie. To była muzyka. Niekoniecznie wybitna, ale świetna, i jeśli miałabym podać studentom filmoznawstwa przykład, gdzie muzyka gra drugą rolę, wbijając się w to, co się dzieje na ekranie, tworząc jego niezwykły klimat, to będzie to właśnie „El Mariachi”.

– Masz tu 7 milionów, nakręć jeszcze raz tę historię – powiedziała Columbia Pictures do Rodrigueza. I Rodriguez dał jeden z najlepszych akcyjniaków, a przynajmniej jeden z moich ulubionych filmów. W ogóle, przy „Cancion del Mariachi” mam wrażenie org.azmu, bo to jest niesamowita piosenka i jedno z lepszych, filmowych wejść. Zresztą, „Desperado” im starsze, tym lepsze.

Nie wiem w ogóle czy da się ten film zespojlerować, ale właśnie odkryłam, że to jest jeden z tych, które można oglądać pindylionowy raz i tak jakby się go widziało pierwszy raz. A to dlatego, że choć muzyka zostaje w głowie (niesamowite Los Lobos!), to fabularnie szybko z niej wychodzi. Ale to dobrze.

W „Desperado” – jak wiemy – El Mariachi gra już Antonio Banderas, co jest okazją do tego, by Rodriguez zabawił się nieco widzami. Ci, którzy widzieli jedynkę skapną się, że jedno wspomnienie było z poprzedniego filmu i… uwaga – tu teraz też gra Banderas. Tworzy to bardzo ciekawe wrażenie: z jednej strony, jakby od tamtego momentu minęło wiele lat; z drugiej – dla tych, co nie znali jedynki – wspomnienie jest takie trochę fikcyjne, no bo przecież El Mariachi poluje na kolesia, co zabił jego ukochaną, ne? No, przynajmniej tak myślałam do momentu obejrzenia jedynki. A przyznaję, nie było to łatwym zadaniem, bo ta część swego czasu miała słabą dystrybucję w Polsce.

I teraz tak – ruchy kamery są tu nadal ciekawe, ale to już nie jest to nieokrzesane filmowanie, co w jedynce. Nie przeszkodziło to jednak dać Rodriguezowi jedne z najlepszych scen w akcyjniaku.

I UWAGA, LEKKI SPOJLER:

W momencie, kiedy Banderas i Carolina (Salma Hayek) się kochają, ona postanawia zaśpiewać. Ten widzi, że oj, ktoś chce ich zabić. I to była po prostu iście genialna scena: raz, że muzyka znakomicie skomponowana w sytuację, dwa, że trzyma w napięciu.

KONIEC SPOJLERA

W ogóle dzięki „Desperado” odkryłam świetną kapelę – Los Lobos i zakochałam się w tej muzyce.

Z pewnością jeszcze nie raz sobie przypomnę „El Mariachi” i „Desperado”, ale nie wiem, czy to samo będę robić z „Pewnego razu w Meksyku”.

Wydaje mi się, że Rodriguez chciał za dużo opowiedzieć w dwóch godzinach. Z jednej strony mamy zamach na prezydenta Meksyku, z drugiej wątek zemsty, a z trzeciej bardzo ciekawego agenta CIA (Depp). Tylko że pierwsza połowa to jakieś drobne wprowadzenie do wielkiej akcji, przy czym miałam wrażenie, że gdzieś się ulotniła ta fantazja, w której kapela El Mariachi wybija wszystko, co się rusza. Owszem, w filmie nie brak chwytów a’la Rodriguez, ale… coś tu odeszło. To samo z tęsknotą Banderasa za Hayek – bo Carolina jest na ekranie kilka minut, a szkoda. To był ogromny i szalony potencjał, by opowiedzieć o parce, która rozbija wszystkich gangusów w Meksyku. No i nie ma. A nie ma dlatego, że Banderas chce się zemścić za śmierć ukochanej i córeczki. I może to by znacznie lepiej wybrzmiało, gdyby Rodriguez skupił się na samym Banderasie, a nie dał pindyliona nowych postaci, które rozpraszają akcję.

Co do muzyki – ta dziwnym trafem dopasowuje się najlepiej do filmu wtedy, kiedy na ekranie widać już pełną siekankę. Więc powiem tak: nie jest najgorzej, jest dobrze, ale i tak dźwięki nie przebijają się tak ekstremalnie fantastycznie, jak w „El Mariachi”.

„Pewnego razu w Meksyku” to najsłabsza część trylogii, ale za to jest jeszcze serial, który na tę chwilę ma już jakieś 116 odcinków. Columbia i Sony w 2014 roku postanowiły dać hiszpańskojęzycznemu światu taki właśnie serial, on ma na IMDB 7.4., ale… nie obejrzysz sobie bez VPN i na legalu.

Powiem tak: nie znam hiszpańskiego, a na streamingu serialowy „El Mariachi” nie bardzo jest do złapania. Próbowałam wyczaić, w którym kraju Amazon odpalił kilka odcinków, ale wygląda na to, że nigdzie. Cóż, pozostało wdrożyć plan B i uruchomić Dailymotion+VPN. Nie ma napisów, jak w jutubie, ale i tak zaryzykowałam.

I niemal natychmiast pożałowałam.

Spokojnie – Rodriguez nie robi tu paździerza. Wręcz przeciwnie!

Kamera czasem uchwyci jakieś zwierzątko na drodze, widać starania, by światło odgrywało ważną rolę w tych ujęciach. Już samo to buduje klimat pustki, klimat niezbyt przyjaznego Meksyku. A teraz dodamy do tego niemal znajome dla ucha dźwięki, bardzo charakterystyczne dla el Mariachi i jedziesz… Pierwszy odcinek zaczyna się od akcji: wchodzi do chałupy młody i widzi, że domownik jest umierający. Okazuje się, że ktoś mu wbił nóż w d. Tak to wyglądało. Czarny humor? Może trochę tak, bo młodego dopada policja i ląduje w więzieniu, gdzie ma odegrać pewną rolę. I przenosimy się do momentu, kiedy młody jeszcze nie wpakował się w poważne tarapaty. El Mariachi – w liczbie mnogiej – mieli podbić jakieś zadupie meksykańskie, ale jeden z nich miał bombę, a dzieciak pomylił ją z gitarą i jebło. W kontrze do tego wydarzenia złole porywają młodego i go torturują. Nie mam pojęcia, jak się dogadali, bo nie znam hiszpańskiego, ale gdy fabuła przeszła do dwóch barmanek, to trochę się ich gadaniną znudziłam i odpuściłam dalszy seans. Ufff.

Ale tak – serial „El Mariachi” płynie i niesamowicie mi żal, że nie ma jak go obejrzeć z napisami po angielsku choćby i tylko. To jest co prawda akcyjniak i obraz wiele mówi, ale kurczę… to dobry serial.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *