Jumanji

To było ciekawe zmierzenie się ze wspomnieniami. Z filmu zapamiętałam tylko dwie rzeczy: przygody, przy których siedziałam jak zahipnotyzowana i dosłownie ostatnią scenę, gdzie dwie dziewczynki nad morzem odkrywają „Jumanji”. Czy film przetrwał próbę czasu?

Lata 60′ XX wieku. Alan (Adam Hann-Byrd) jest typowym, nieśmiałym dzieckiem, atakowanym przez zgraję szkolnych chuliganów. Pewnego dnia – w dość przypadkowych okolicznościach – odkrywa tajemniczą grę, Jumanji. Jeszcze nie wie, że to spowoduje problemy. Duże problemy.

26 lat później – w roku 1995 – do dawnego domu Alana wprowadza się kobieta z dziećmi swojego brata. Ona idzie do pracy, one zaś na wagary, bo również całkiem przypadkowo odkrywają tajemniczą grę. Jeszcze nie wiedzą, że zaraz spadną na nich dziwne rzeczy w postaci zwierzątek i spotkają zupełnie zdziwaczałego, dorosłego już Alana (Robin Williams).

Chyba nie zespojlerowałam w jakiś straszny sposób, bo wydaje mi się, że większość kojarzy jak nie ten film, to przynajmniej nowe wersje. Jestem bardzo ciekawa, co z tego wyszło, bo „Jumanji” z 1995 to ekranizacja powieści Chrisa Van Allsburga, wydanej w 1981 roku. Najwyraźniej ta obrazkowa książka przyniosła dość spory sukces, a w 2002 nadeszły kolejne dwie części, najwyraźniej także zekranizowane.

Tak czy inaczej, film… ogląda się dziwnie. Fabuła dość powoli się rozkręca – choć podejrzewam, że to uczucie było związane z moją wiedzą, iż Alan będzie dorosły i wyląduje w 1995 roku. Bo jakby nie było, niemal na samym początku zostaje wciągnięty do gry. Choć, może to i dobrze, bo miałam wrażenie, że reżyser – Joe Johnston – robi taki quasi horrorowy klimat. Wiecie, śledzimy powolne tempo akcji, w dodatku w świeżo kupionym domu… brzmi znajomo? Muzyka trochę wspomaga, choć niestety nie jest jakaś niezwykła; po prostu przyzwoite utwory, wpasujące się w akcję.

Dużo ciekawszą kwestią od muzyki jest kwestia humoru. Powiedziałabym, że mamy tu typowy humor z lat 90′, który się nieco zestarzał. Mniej więcej do połowy nie wybuchnęłam śmiechem, a wręcz powiedziałabym, że znalazły się tzw. cringe’owe sceny. Chociaż – akurat tu bardzo dobrze oddano różnice pokoleniowe. I dlatego mam ochotę na inny film z Robinem Williamsem – „Stowarzyszeniem umarłych poetów”.

Ostatecznie to przyjemny seans, można odetchnąć po ciężkim Neon Genesis Evangelion, ale moim zdaniem… spodziewałam się czegoś ciekawszego, bardziej zabawnego. Takie 6,5/10 rzekłabym.

No cóż, dajcie znać, jakie macie wrażenia po „Jumanji”, czy dobrze to wspominacie? I miłego dnia!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *