It ends with us

Filmo Granie Wydarzenia Muzyka i Czytanie. Dziękuję za wspólne ubicie interesu i już Ci mówię, czy warto iść na ten film! ❤

Otóż, jeśli spodziewacie się rasowego dramatu, to nie ten adres. Wyobraźcie sobie film obyczajowy, który mówi o schemacie miłość-przemoc-uwolnienie się, ALE tenże schemat jest polany sosem young adult.

YA to gatunek literacki (powiedzmy), który jest niezwykle trywialny, naiwny i w sumie taki pod 18-26 lat. Innymi słowy dla osób, które dopiero dojrzewają (haha), nabierają doświadczenia życiowego i myślą jeszcze w dość naiwnym stopniu. A Colleen Hoover napisała kilkanaście książek z tego nurtu, jedną z nich jest „It Ends with Us”. I o ile ona chciała dobrze – a wierzę, że chciała, bo widać to po układzie historii – to wydaje mi się, że jest osobą, która ma OGROMNE szczęście w życiu i przy pisaniu bardziej wydobywa z siebie dobro….

…dobra, dobra, co to ma wspólnego z filmem?

Ano – realizacyjnie ten film to takie 7/10 i za chwilę przejdę do szczegółów. Natomiast przegrywa na wielu poziomach w fabule i to nie jest wina scenarzysty, ani nawet reżysera. To po prostu kwestia tego, że „It Ends with us” jest adaptacją powieści. Powieści, która była krytykowana za nie do końca wiarygodne odzwierciedlenie przemocowej sprawy.

Ale w jednej rzeczy będę Colleen broniła, bo jestem starą gorzowianką xD.

Otóż – jeśli wydaje Wam się, że przygarnięcie bezdomnego i pomaganie mu jest nierealistyczne, to… jest realistyczne. Kilkanaście lat temu mieliśmy pewną panią profesor z pedagogiki, która tak właśnie zrobiła. Problem w tym, że zakończenie już nie było różowe: pokłócili się i pan bezdomny ją zatłukł. Dobra, koniec miejskich ploteczek.

Lily Bloom (Blake Lively) pewnego dnia zakochuje się w Rylu Kincaidzie (Justin Baldoni) i… my to widzimy na ekranie. Obserwujemy, jak ich związek dojrzewa, i to było dość lekkie, momentami bardzo ładnie prezentowane w zdjęciach. Widać, że twórcy chcieli z tej historii wycisnąć wszystko, co się da. I im się udało.

Natomiast druga połowa to ta, która miała być MEGA HIPER EXTRA SUPER dramatem. Niestety, nie – nadal jesteśmy w klimacie obyczajówki, ale… no właśnie.

Film otrzymał kategorię PG-13, i to jest właśnie ten wiek, w którym jest się zadowolonym z tego seansu. Bo jeśli masz powyżej – nie wiem, może 20+ lat, to prezentacja przemocowości może Cię nie przekonywać. Ona jest sugerowana, ale jakby film bał się bardziej ją pokazać, uwydatnić, ucharakteryzować.

Przemocowcem jest Ryle i przy jego postaci się zatrzymam. A właściwie nie postaci, bo aktorze i reżyserze. Zapewne wiecie już, że jest drama wokół filmu – akcja marketingowa się nie podoba, bo jest infantylna i pełna kwiatków. I no trochę w tym racji jest, ale prawda jest taka, że Blake niekoniecznie mogła zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, dostając to, co dostała do zagrania 😃.

Postać Ryla w pewnym momencie uderza Lily, i na ekranie widać wyraźnie, że to jest wypadek. Natomiast późniejsze „on mnie zepchnął ze schodów, a ja myślałam, że to wypadek” to trochę jest naciągane. I nagle się dowiadujemy, że on jest przemocowcem. Tzn. my niby to już wiemy, film nam to kilkukrotnie powtarza, jakbyśmy tego nie zrozumieli, ale… właśnie, dlaczego? Ja osobiście nie odczuwałam, że bohaterka jest w jakiejś ekstremalnie dramatycznej sytuacji, że jest umęczona i bardzo cierpi. Owszem, był jeden moment związany z seksem, który może striggerować, bo aktorka naprawdę popisała się wtedy, ale… no właśnie. Właściwie tak, Blake Lively umie dobrze grać, ale nie jestem pewna, czy między Lily a Rylem była odczuwalna chemia. To trochę wyglądało jakby czegoś brakowało, chociaż aktorzy robili, co mogli.

A właściwie… jeden aktor. Bo Justin Baldoni zdecydowanie błyszczał w tej roli, mimo że był bardziej na drugim planie i nie dostał tak naprawdę jakiegoś super %$%#@#$#@$ do ogrania. Głównie dlatego, że film bardziej sugeruje, niż pokazuje. No, ale… on chyba jako jedyny z ekipy przeczytał powieść. – Intencją zakupu praw do ekranizacji było stworzenie filmu, który mógłby naprawdę wpłynąć na życie kobiet i coś w nim zmienić. – Powiedział w jednym z wywiadów (link do niego w komciu). – (…) I bardzo to odczułem, jakby, okej, to jest ważna historia, którą muszę opowiedzieć i być jej częścią oraz umożliwić naszej firmie jej opowiedzenie. I, um, miałem nadzieję, że trafiła w odpowiednie ręce, bo od samego początku bardzo zależało mi na tym, żeby to zrobić dobrze.

Um, dla Colleen, dla fanów, a także dla – niestety – milionów kobiet, które doświadczyły tego, co Lily Bloom doświadcza w książce. Więc to były te wszystkie uczucia połączone.

Oczywiście, że historia Lily Bloom może dać pewną nadzieję na wyrwanie się z kijowej sytuacji życiowej i być może znajdą się tacy widzowie. Nie mniej, dla mnie to było trochę za mało.

Ale Justin – wydaje mi się – bardzo uszanował historię, którą tworzył. Doceniam taką postawę, bo to znakomicie wróży filmowi, a poza tym: widać jakość.

A ta jakość przejawia się w jeszcze jednej rzeczy.

MUZYCE.

Pierwszy utwór, który na poważnie nas wita w filmie bardzo mi się spodobał. Pozostałe 41 piosenek również było bardzo przyjemne. Nie zostałam na napisach końcowych, bo po pierwsze, byłam lekko znudzona, a po drugie, musiałam pędzić na ostatni tramwaj 🙂.

Co do znudzenia… panowie, jeśli naprawdę, ale naprawdę kochacie swoje dziewczyny, to możecie się dla nich poświęcić. Bo byłam jedynym singlem na widowni, czasem na nią patrzałam, ale… widziałam, że chłopaki bardziej byli znudzeni, niż zadowoleni z seansu. Także, no – decyzja należy do Was.

Na koniec jeszcze wspomnę o pewnym szczególe… bo może Wam się wydawać, że nie ma odniesienia do „Gdzie jest Nemo” w filmie. Ale – wydaje Wam się. JEST! Na kilka sekund, gdzieś-tam za Lily, na ścianie, jest plakat! JEST GDZIE JEST NEMO! BUHAHAHAHA!!!!111

Także, no… Wykonanie tego filmu jest na 7/10, ale to wciąż obyczajówka najbardziej dla nastolatek, młodych dorosłych. PG-13. Mam nadzieję, że z tej recenzji już wiecie, czy iść, czy nie iść na to do kina 🙂.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *