Dobereł popołudniełeł.
Dawno, dawno temu, bo w 1939 roku James Thurber wydał opowiadania „Sekretne życie Waltera Mittiego”, które trafiło na ekran niemal dziesięć lat później za sprawą producenta Samuela Goldwyna. Film się sprzedał, zebrał dość dobre recenzje, a na IMDB ma 6.9. Ponieważ ta adaptacja dostępna jest nigdzie (przynajmniej na polskim necie), to tylko z trailera wnioskuję, że dobrym pomysłem było odświeżenie historii, na co wpadł syn Goldwyna w 1994 roku.
Niestety, przez wiele lat „Sekretne życie Waltera Mittiego” tkwiło w piekle produkcyjnym, przez które przetaczały się takie gwiazdy, jak Jim Carrey (potencjalnie główna rola), Steven Spielberg czy Scarlett Johansson.
Czasami spory toczyły się o wizję artystyczną, a Samuel nieustępliwie walczył o dobry scenariusz projektu. – Zawsze uważałem, że jeśli nie mamy świetnego scenariusza, film rozpadnie się na serię wspaniałych gagów – wyjaśnił. – Scenarzyści zawsze na tym się skupiali. [Richard LaGravenese] pracował przez 10 miesięcy nad niezliczonymi wersjami i rozwiązał problem.
A jednak nie do końca Richard rozwiązał problem, bo w roku 2010 za scenariusz wziął się Steve Conrad, ostateczny już jego twórca. A jednym z producentów został Ben Stiller, który zagrał tu główną rolę.
Walter Mitty (Ben Stiller) zajmuje się negatywami w magazynie „Life”. I przyznam, że początek dość ciężko mi się oglądało, bo miało to przejawy stylu Wesa Andersona („Asteroid City”), który to styl nie bardzo mi odpowiada. Nasz Mitty ma bowiem jedną, dość niezręczną przypadłość: czasami wpada w stan słupa soli, w trakcie czego wyobraża sobie różne fantastyczne rzeczy.
Jednak cieszę się, że nie porzuciłam tej przygody, bo film naprawdę zasługuje na seans, ale o tym za chwilkę.
W skutek dość dziwnego zbiegu okoliczności Mitty musi przestać marzyć, a realizować… no właśnie, co? Realizować marzenia, bo tak się składa, że nasz bohater wylądował na Islandii, bo chce tam kogoś odnaleźć.
Z jednej strony „Sekretne życie” to opowieść o tęsknocie za życiem, za przygodą, za ucieczką od szarej i brudnej codzienności. Z drugiej jednak to całkiem ładna, niemal magiczna historia o odwadze i urzeczywistnianiu swojej wizji. Wszak nie musisz wiedzieć, dlaczego, jak wizje dojdą do skutku, liczy się efekt końcowy.
I mogłabym powiedzieć, że zabrakło tu pewnej mistyczności, bo Prawo Założenia przy tej historii aż ciśnie się na usta; ale to byłoby niesprawiedliwe dla tej opowieści.
Głównie dlatego, że twórcy nie silili się na jakieś specjalne, monumentalne efekty specjalne. Odniosłam wrażenie, że zależało im na godnym przekazaniu myśli Thurbera. I im to zamierzenie wyszło.
Bo na przykład ja może i wiele akcji ze światka filmowego nie kojarzę, ale dam sobie paznokcia uciąć, że Ben Stiller był i jest kojarzony z głupkowatymi komediami romantycznymi. Tu jakby romans trochę bardziej nam odjechał, ale za to Stiller zagrał całym sercem Mittiego. Widać wyraźnie, że następuje w bohaterze bliżej nieokreślona przemiana; i to nawet nie to, że charakteryzatorzy się popisali. Po prostu, miałam odczucie, że pod koniec filmu to już jest inny człowiek, niż na początku.
Druga rzecz i chyba najważniejsza to uwspółcześnienie historii o Mittym. W pierwowzorze Mitty miał żonę, z którą wybiera się na zakupy i w tym czasie przeżywa pięć różnych marzeń – raz o byciu wojskowym, raz o byciu sławnym chirurgiem, a innym razem stoi przed plutonem egzekucyjnym.
W filmie z 2013 mamy jedynie puszczenie oczka do fanów oryginału (bycie wojskowym, skok przez okno), ale całość opiera się bardziej na romantyzmie, wychodzeniu ze strefy komfortu i wreszcie, opiera się o autentyczną historię magazynu „Life”. Co – swoją drogą – jest wzruszające, a przynajmniej na filmie.
Trzecia sprawa to zdjęcia, za które odpowiedzialny był Stuart Dryburgh. Naprawdę udało się ujarzmić chwilę, gdy było potrzeba. Co do muzyki to nie jestem pewna, czy jest jakaś specjalna, ale odpowiada za nią Theodore Shapiro.
Koniec końców, „Sekretne życie Waltego Mittiego” to naprawdę ładny film, któremu warto dać szansę. Choćby tylko i wyłącznie dla zdjęć, albo ostatnich chwil magazynu „Life”.