Challengers

Dobereł nocełełeł.

„Challengers” ma dwa problemy. Pierwszy – najpoważniejszy – zapomniało, że jest filmem, a nie serialem. Drugi to Zendaya, ale o niej sobie porozmawiamy dalej.

Art Donaldson (Mike Faist) jest tenisistą, a Zendaya to jednocześnie i jego żona, i trenerka. Niestety, dla obu nie jest to najlepszy czas, bo Donaldson ma wyraźny, zawodowy kryzys. Lekarstwem ma być pewien podrzędny turniej na jakimś zadupiu…

Widz obserwuje zabawę montażysty, który postanowił zrezygnować z prostej linii czasowej i serwuje nam spotkanie z kilkoma wydarzeniami z przeszłości. Są ważne, bo mówią o tym, dlaczego Donaldson się poróżnił ze swoim najlepszym przyjacielem, Patrickiem Zweigem (Josh O’Connor).

Czegoś w tym filmie zabrakło i strzelam, że czasu, albo skupienia się na jednym elemencie fabularnym. „Challengers” chce łapać wszystkie sroki za ogon – tu opowieść o przyjaźni, tu opowieść o sporcie, a tam nagle mamy miłość.

Problem polega na tym, że film to nie serial, przez co metraż jest znacznie skrócony. Te dwie godziny i tak w teorii powinny dać nam czas na utożsamienie się z bohaterami, ale tu się nie udało. Nie zrozumcie mnie źle: oni mają nawet swoją głębię, konkretne charaktery, ale z nikim nie zdążyłam się zżyć.

W dodatku „Challengers” jest naprawdę dobrze wykonany – muzyka, ujęcia czy zdjęcia, a nawet montaż potrafią zrobić wrażenie. Serio, niektóre kadry może nie są widoczkami na pulpit, ale tak, mogłyby robić za plakaty.

Trochę żałuję tego braku czasu w filmie, bo czuję, że on mógłby należeć do kategorii „piękne”. Tak, „Challengers” miał szansę być pięknym filmem o przyjaźni. Ale zrezygnowano z tego na potrzeby opowieści bardziej złożonej, niż trzeba.

A, i miałam jeszcze o Zendayi opowiedzieć, ale Wy chyba i tak już wiecie.

No więc, kiedy ją zobaczyłam w „Diunie” to jeszcze nie znaczyło, że jest to słaba aktorka. Teraz jednak uważam, że Zendaya poradziła sobie wspaniale z rolą Tashi Donaldson, bo Tashi miała budować wrażenie psychopatki xDDD.

Nie no, serio – wiem, dlaczego Zendaya dostała tę rolę.

Miała zagrać kogoś, kto nie boi się przeć do przodu, walić prosto w ryja, kiedy zachodzi taka potrzeba. Zimna, konkretna, męska niemalże. Wyrachowana. Emocje zostawia gdzieś na uboczu.

No i właśnie.

Któż lepiej zagra taką typiarę, niż aktorka, która nie umie grać twarzą? Ej, serio – bo ja miałam wrażenie, że drugoplanowy aktor więcej sobą pokazuje, niż Zendaya. Nie spodobało mi się to, ale sobie myślę… Dobra.

JA NIE LUBIĘ ZENDAYI JAKO AKTORKI.

I tyle.

Dobra, to „Challengers” jest dobre czy niedobre? Mnie osobiście trudno postawić dobrą ocenę, bo nic nie czułam; ale może to ten typ historii. Może właśnie filmy sportowe czy romanse muszą być wybitne, by mnie zadowolić.

A może po prostu nie miałam na niego nastroju?

Serio, nie wiem, co tu się wydarzyło, że nie byłam w stanie przez jakieś 1,35 h seansu się wczuć, a dopiero końcówka mnie bardziej zaciekawiła, bo jakoś wcześniej zabawa łańcuszkiem wydawała mi się ciekawsza.

No, ale Wy tam się bawcie na „Challengersie” dobrze. W końcu jest na Amazonie 😉.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *