Love actually

Dzień dobereł.

Święta, święta i po świętach… ale nie do końca, bo na Wschodzie mają Boże Narodzenie tuż za rogiem. Myślę więc, że komuś się jeszcze może przydać recenzja „To właśnie miłość”. Cóż, zawsze też możecie wrócić tu w grudniu 😃.

Choć „To właśnie miłość” nie znajdzie się w topce świątecznych filmów, bo to jest film dziwny, z kategorii „co ja właśnie obejrzałam”.

Ale po kolei, że tak klasycznie powiem.

Mamy tu do czynienia z kilkoma osobami i chyba – mimo wszystko – najbardziej charakterystyczny jest piosenkarz Billy (Bill Nighy), którego szczere wywiady mają vibe lat 90′. W ogóle większość żartów i podtekstów mi się z nimi kojarzyła i z dzisiejszej perspektywy one raczej nie są zbyt poprawne politycznie. Ale humor dopiero załapałam w drugiej części, kiedy to akcja przybiera na sile: oto młody, Tommy (Patrick Delaney) się stara zaimponować dziewczęciu, a nasz premier w postaci Hugha Granta szuka po domach swojej Natalie (Martine McCutcheon) i tak dalej, i tak dalej. W zasadzie nie wiem, czy nie napisałam za dużo, ale chyba wszyscy znają ten film?

Na pewno gdzieś, coś się przewinęło, nawet na fejsie. Choćby ten słynny taniec Granta w siedzibie premiera.

Druga część filmu zaskakuje, bo nagle akcja przyspiesza, a my wreszcie wiemy, o co tu kaman. I niby jest to film o miłości, ale w romansach wszystko zawsze kończy się dobrze. A już zwłaszcza w świątecznych filmach. Tu nikt nie słodzi, chociaż na początku wydaje się być inaczej. Dodaje to trochę realizmu do historii.

Historii, która się nieco zestarzała, ale dalej nie jest zła. To po prostu dziwny film.

A u Was jak wrażenia z „To właśnie miłość”? Zapraszam do dyskusji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *