Dzień dobereł i ja czuję się naprawdę zmieszana tym, co zobaczyłam.
A głównym powodem jest moja ogromna miłość do „Babylonu 5”. To jest naprawdę serial wszechczasów, ale jeśli zaczniecie 1 sezon i na nim skończycie, to możecie tego nie doświadczyć.
Co ja miałam?
John Sheridan odchodzi z Babylonu 5. Problem w tym, że z tej okazji zrobiono eksperyment z materią-antymaterią i Sheridana zaczęło wrzucać po różnych, przeróżnych światach alternatywnych.
No i wyskoczyli z tym, że skoro on jest obserwatorem, to wszystkie światy dążą do połączenia, a że nie mogą, to do samounicestwienia…
Czyżbym zdradziła Wam całą fabułę?
No, spokojnie: ten film w zasadzie jest do niczego. Tzn. może się komuś spodobać, ale obawiam się, że głównie przez nostalgię (aktorzy, którzy odgrywali role w serialu i tu są – jeśli żyją i mogą). Bo fabuła niewiele nam oferuje, ja się nudziłam i miałam wrażenie, że oglądam coś baaaardzo powolnego.
Ale obejrzałam, bo „Babylon 5” jest przeze mnie ukochany.
Może zrobię tekst o Delenn… eh…
Trza wspomnieć jeszcze o animacji, która wydaje się być z jednej strony przyzwoita, a z drugiej niedorobiona. Tzn. wiadomo, że chcieli zachować technologię, jaką znamy z serialu, więc wcale nie mamy unowocześnionych na siłę narzędzi. Jednocześnie jest bardzo prosta, czasem cienie są dziwne i wygląda to trochę jak produkcja z elementami CGI, ale przeznaczona tylko na Cartoon Network.
No bo w sumie, tak obiektywnie, to nie bardzo wiem, komu – jak nie dziesięciolatkowi – miałoby się to spodobać. Jest średnio, a nawet słabo.
Dobra, leżącego nie wolno bić, więc se idę. Dobranoc czy tam miłego dnia, trzymajcie się