Ladyhawke

Dzień dobereł i ja z historią raczej mało mroczną, ale za to na wskroś romantyczną. Starą prawie jak świat, bo „Ladyhawke” premierę miała 4 kwietnia 1985 roku, czyli minęło 39 lat. I widać, że film stary, ale także widać, że i zacny.

Phillipe Gaston (Matthew Broderick) jest drobnym złodziejaszkiem, któremu się poszczęściło w ucieczce z więzienia. Na swej drodze spotyka parę, która objęta jest klątwą. Ona – Isabeau (Michelle Pfeiffer) za dnia przemienia się w sokoła, a on, Navarre (Rutger Hauer) nocą w wilka. I w ten sposób poznajemy tragiczną, nieszczęśliwą miłość…

Co złego ze spojlerami, to nie ja. Głównie dlatego, że „Zaklęta w sokoła” jest wybitnie spojlerowym tytułem. Co prawda, „Ladyhawke” odrobinę zdradza, ale minimalnie i można się wczuć w jakąś nutkę tajemnicy, którą twórcy na początku chcieli widzowi zafundować. I to widać, bo Phillipe zastanawia się, czy śni, czy nie, i czy może to jakaś dziwna jawa… No cóż, dzięki panu tłumaczowi trochę nie wyszło obczajanie, czy mamy tu sen, czy nie.

Film płynie i sporo się w nim dzieje, ale jakoś „Ladyhawke” nie podbiła mojego serca. Znaczy – no, to nadal jest bardzo ładna historia. I dobrze zrealizowana, zwłaszcza jak na tamte czasy, ale mam wrażenie, że zabrakło jakiejś takiej mocniejszej iskry. A może to kwestia, że romans nie jest moim ulubionym gatunkiem? No, tyle że nie do końca to wyjaśnia, bo tak: wszyscy wiemy, że Ladyhawke i wilk są w sobie zakochani, ale film bardziej wyraża to słowami, niż gestami. Znaczy, ja rozumiem, że trochę nie mają innego wyjścia, ale po seansie zaczęłam się zastanawiać, czy jest możliwe, by aktorzy bardziej zagrali psychologicznie, nie wiem, tęsknym spojrzeniem… Jakoś tak nie do końca mi się ta gra aktorska zgrywała, ale Pfeiffer była bardzo młoda i piękna – aż trochę nienaturalnie piękna, ale dobra, chyba coś połknęłam i stałam się marudą.

Efekty specjalne dziś nie zachwycają, wydają się z lekka kiczowate, ale rozumiem – to, co dziś dla nas jest normalne, dla twórców z 1985 roku byłoby wręcz niewykonalne, więc musieli trochę innymi sposobami rozgrywać wszelkie efekty przemian. I dobrze nawet na tym wyszli, bo słońce ładnie się wgrało w romantyzm, a jedna scena jest typową, fajną i prostą sztuczką filmowców.

Odrobinę zaskoczyła mnie tu muzyka, za którą odpowiedzialny jest Andrew Powell. Ona była taką mieszanką „fajnie się tego słucha”, „pasuje do przygody” i „o, ale nowoczesne”. Bo rzeczywiście, te rytmy z widokiem na biegające konie ładnie się ze sobą układają. Jak klocki.

Ale to było za mało… tzn. – „Ladyhawke” miała dwie nominacje do Oskarów: za najlepsze efekty muzyczne/edycyjne (Best Effects, Sound Effects Editing) i za najlepszy dźwięk (Best Sound). W obu przypadkach rywale byli mocni, bo w ostatniej kategorii wygrało „Pożegnanie z Afryką”, a za efekty statuetkę zgarnął „Powrót do przyszłości”. Takim wynikom nie dziwię się, ponieważ jeśli coś było nadzwyczajnego w udźwiękowieniu „Ladyhawke”, to… 🤷‍♀️. No właśnie.

Myślę jednak, że „Ladyhawke” to wciąż miły seans, przy którym czas pędzi w miarę szybko, bo twórcy nie chcą serwować widzom niepotrzebnych scen. I cieszę się, że ten film ma wciąż swoich fanów, bo po prostu „Zaklęta w sokoła” to urocza historia…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *