Hotel Marigold – z polska tytuł – to ładna historia o seniorach, którzy z różnych powodów przenoszą się do Indii. I na tej ziemi, wśród ścian hotelu Marigold, możemy obserwować mniejszą lub większą ich przemianę.
Niby wszyscy bohaterowie są w jakiś sposób charakterystyczni, ale jest ich trochę, więc chcąc nie chcąc film musi wybrać jakiś głównych protagonistów.
Mamy więc staruszkę-rasistkę, miłego starszego pana, geja i jeszcze kilka postaci, ale to ich najbardziej zapamiętałam.
Nie powiem, by film budował jakieś specjalne napięcie czy przesadnie dramatyzował. Raczej jesteśmy wrzuceni w rolę obserwatora i nie bardzo nam się chce poruszać bardziej sercem, niż obserwator to robi.
Ale to nie jest wada.
Bo widzicie; film po prostu jest ładny. Przez liczne ujęcia ruchliwych indyjskich ulic możemy poznać choć cząstkę tamtejszej specyfiki, a reżyser stara się, by ruchy kamery szły z ruchem otoczenia, co ładnie dynamizuje film.
Podoba mi się też, że historia jest bardziej pokazywana niż gadana, choć – po prostu mam tu na myśli, że np. Zamiast definicji tuk-tuka mamy go pokazanego. Bo oczywiście rozmów między bohaterami nie zabraknie.
Miły to obraz, chyba w sam raz na jesienny seans przy ciepłym kakao .