– Mieliśmy pomysł na transformację Chani – powiedział Denis Villeneuve, gdy po raz n-ty wypowiadał się na temat drugiej części „Diuny”. – W książce pozostaje ona w cieniu Paula, ale chcieliśmy nadać jej własne cele, przekonania i historię. Ma inne spojrzenie na świat niż Paul. Film został więc skonstruowany wokół ich relacji, a na początku trzeciego aktu przyjmujemy bardziej perspektywę Chani. Z jej punktu widzenia widzimy, gdzie Paul zbacza z obranej ścieżki, stając się tym, czego się obawiał. To ona staje się naszym moralnym kompasem. Dlatego niezwykle ważne było, aby zakończyć film na Chani – to nasz punkt widzenia, nasza interpretacja.
Druga część „Diuny” Villeneuva to widowisko, którego mógłby pozazdrościć David Lynch, gdyby… nie to, że on również tworzył wielkie dzieło. Panom nie wyszło do końca, a właściwie to jest jeden punkt, w którym oboje polegli. Nie mniej, to tekst o „Diunie” z 1984, za którą się zabrałam, bo zatęskniłam za epickością tego świata. Czy ją dostałam?
Początkowo wydawało się, że tak – wszak dekoracje były bardzo starannie przygotowane i miały rozmach. Zresztą, trochę to doceniono przy różnych nagrodach, ale ja nie o nich. Zdecydowanie bardziej stroje Bene Gesserit w wydaniu Boba Ringwooda bardziej mi przypadły do gustu. Reszta nie zrobiła specjalnego wrażenia, a charakteryzacja niektórych postaci była dziwna. Ale ten film to takie dziwadło, na styku paździerzowości jest niestety.
Bo powieść może sobie na wiele pozwolić. Powieść zresztą nie ma jakiś ograniczeń, co do miejsca. I jasne, można się kłócić „bo wydawcy” i „bo zamówienie”, ale serio – pisarze zwykle mają to w czterech literach i piszą po prostu swoje, ewentualnie wywalając zbędne sceny na samym końcu redakcji. Tak czy inaczej, to w powieści widać wszystko. Dramat Atrydów, przemianę Paula, jego miłość do Chani i nawzajem, no i…
I co ciekawe, w „Diunie” Davida Lyncha to aktorzy drugoplanowi wiodą prym. Co prawda, Irulana (Virginia Madsen) trochę z przypadku, bo słynną, początkową jej narrację dokręcono dopiero na potrzeby telewizji (sic), ale i tak jest ona niesamowicie epicka.
Yyy – nie mam pojęcia, czy opłaca się pisać o tym, o czym jest „Diuna”. Ale mamy tu dwie godziny, które są różne. Pierwsza z nich opowiada o tym, jak Atrydzi przybyli na Arrakis i robi to trochę powoli i nawet się zdziwiłam, że film nie idzie tak szybkim tempem, jakby po metrażu można się było spodziewać. Pomimo opowiadania o znanych mi wydarzeniach, mam pewne wątpliwości, czy osoba niezaznajomiona z uniwersum cieszyłaby się filmem.
Bo widać tu chaos.
Przede wszystkim narracja jest trochę offowa, a trochę nie; to wygląda tak, jakby aktorzy mówili o tym, co się odjewapnia na ekranie i widz słyszy myśli bohaterów. Z perspektywy filmowej, takie coś jest katastrofą. I rzeczywiście, bardzo mi to psuło odbiór filmu, bo miałam ewidentne wrażenie, że film spróbował zrobić coś, czego się nie da zrobić – zekranizować „Diunę”.
W tej jednak części wykazał się jeden z aktorów drugoplanowych – ten, który pokazywał Jessice noszenie filtraka.
No i przechodzimy do momentu, w którym obaj panowie – Lynch i Villeneuve – spartolili robotę.
Otóż, od drugiej części (u Lyncha filmu, u Villeneuva drugi film) akcja jedzie jak pojebana. To nie pozwala na zżycie się z bohaterami, na wyczucie klimatu. Ba u Lyncha… no właśnie, wydarzenia biegną szybko, ale ja właściwie trochę nie wiedziałam, co się tam dzieje. Znaczy owszem, z obrazków można się domyślić, ale to było na zasadzie bardzo szybkiego streszczenia tego, co się odjewapniło. Zero momentu zatrzymania się, zobaczenia jakichkolwiek relacji. A właśnie: od początku dzieła Lyncha miałam też problem z określeniem, kto kim jest. Bohaterów jest po prostu za dużo naraz i trzeba przyznać rację Villeneuvowi w tym, że bardzo powoli prowadzi akcję jedynki.
A jednak, Chani (Sean Young) u Lyncha wygrywa. Co prawda widzimy ją na jakieś 5 minut i nie jesteśmy w stanie poczuć tej niesamowitej miłości, jaka ją i Paula łączyła. Nie mniej, aktorka miała w sobie więcej kunsztu aktorskiego, charyzmy od Zendajowej, co też przypomniałam sobie te wszystkie sceny z książki i się ewidentnie wzruszyłam. Widać wyraźnie, że Chani to silna, kochająca kobieta, która nie robi głupich akcji, jak u Villeneuva.
Bo wiecie, Chani u Villeneuva to taka nasza zbuntowana czternastolatka. Rozumiem, co reżyser chciał zrobić, ale totalnie spartoczył akcję i wyszła poprawnie politycznie feminazi.
No, z tą poprawnością, to ja wtrącę, że u obu panów „Diuna” ma wyraźne, graficzne, masońskie symbole…
„Diunę” Lyncha warto docenić za dekoracje przestrzeni – bo nie jest ona tak mało pozytywna jak u Villeneuva. Jest tu więcej koloru i raczej widać, że mamy do czynienia z bogatymi ludźmi. Ale przede wszystkim ten film należałoby docenić za muzykę, która widoczna jest w napisach końcowych i jest bardzo, bardzo ładna.
A, no tak. W końcówce nie do końca udało się zawrzeć miłość Paula i Chani, nie mniej i tak lepiej wybrzmiała ona od tego, co otrzymaliśmy u Villeneuva. Przynajmniej moim zdaniem, ale zauważyć warto Alię – siostrę Paula. To, co tu się stało jest rewelacyjne. Bo widzicie, Alia jest nazywana przez Bene Gesserit paskudztwem i nie bez przyczyny. W powieści Herberta jej przerażające oblicze jeszcze tak dobrze nie wybrzmiewało, ale na filmie…. znakomita scena, w której zagrała Alicia Witt. Brawo!
Ogólnie film Lyncha oceniam na 5/10. Jest średnio, powiedziałabym. Są pewne walory, ale mogłoby być lepiej, gdyby nie producenci. Myślę jednak, że o problemach Lynch-producenci opowiem Wam w kolejnym tekście, bo ten się zrobił już elaboratem.
– Kocham Dino, kocham Raffaellę i uwielbiałem z nimi pracować – tak mówi David Lynch, jeśli ktoś go pyta o problemy z producentami przy „Diunie” z 1984 roku. – Byliśmy jak rodzina. Po prostu znamy się nawzajem, oni wiedzą, jacy jesteśmy. Kochaliśmy się mimo tego, więc ich nie obwiniam. Biorę to na siebie.
Powiedzmy sobie szczerze: żeby Villeneuve mógł stworzyć film w jakikolwiek sposób uznany przez fanów i krytyków, potrzebny był David Lynch i jego ekipa, która w latach 80′ pracowała w pocie czoła przy projekcie. I to dosłownie, bo warunki były okrutne, często było gorąco, a Meksyk mimo taniości po prostu nie nadawał się na producenta. Ale od początku.
„Diuna” Franka Herberta po dziś dzień jest uznawana za arcydzieło science fiction. I tak, zaraz ktoś wyleci z niekończącą się kwestią „co? przecież to fantasy w kosmosie”, ale pozostańmy przy wersji, że „Diuna” to hard SF nawet. Opowiada o Paulu Atrydzie, który jest niezwykłym nastolatkiem, mającym zmienić świat. Brzmi sztampowo? Cóż – może Ci się książka nie spodobać z wielu różnych powodów, ale zdaje się, że historia od razu zagarnęła sobie serca młodych. W tym pewną młodą producentkę, która współpracowała z Lynchem przy projekcie.
– Zakochałam się w niej, kiedy ją przeczytałam, a to było 9 lat temu – mówiła w 1984 roku Raffaella De Laurentiis. Tak, córka tego Laurentiisa. – Od tego czasu obsesyjnie myślałam o jej adaptacji, a wiesz, George Lucas, którego ogromnie szanuję, zrobił wspaniałą rzecz z „Diuną”. Większość z „Gwiezdnych Wojen” w pewnym sensie jest zaczerpnięta z „Diuny”, ale całą trudną, ezoteryczną stronę „Diuny” zamienił na jedno słowo: „Niech moc będzie z tobą”. Więc kiedy David i ja podchodziliśmy do tego problemu, powiedzieliśmy, że „Diuna” już została zrobiona w uproszczony sposób.
Pierwszym chętnym do zekranizowania „Diuny” był Arthur P. Jacobs, który nabył do niej prawa już w 1971. Niestety, zmarł w dwa lata później na zawał. A potem nastał Alejandro Jodorowsky. Twórca „El topo” i „Świętej góry” wymarzył sobie szaloną, wysokobudżetową produkcję, która miałaby trwać dziesięć godzin. Niestety, facet głównie rozmarzał się, wydając to tu, to tam pieniądze i koniec końców już nie mógł na projekt znaleźć pieniędzy. Ale za to spece od efektów specjalnych, którzy już zaczęli działać w sprawie stwierdzili: „dobra, uj, mamy świetne pomysły, zróbmy to w <<Obcym>>”. Także panowie H.R. Giger i Chris Voss mieli udział w tworzeniu arcydzieła horroru, do dziś niezastąpionego i unikalnego.
W wyniku nieróbstwa Jodorowskiego – choć w sumie może jestem zbyt ostra wobec tego faceta – prawa znowu wróciły do Paramountu i tak oto wykupił je ambitny producent Laurentiis, który miał córkę w postaci fanki uniwersum „Diuny”.
– Dino… w jakiś sposób w głowie Dino połączył „Człowieka-słonia” z „Diuną” i zadzwonił do mnie, prosząc, żebym przeczytał tę książkę – opowiadał Lynch. – Nie byłem w pełni przekonany… nie wiem dokładnie, jak do tego doszło, to moja jedna, w moim mniemaniu, wielka porażka, ale nauczyłem się ogromnie dużo przy tym filmie.
Cóż – myślę, że gdyby nie „Diuna”, David Lynch nie wiedziałby do końca, kim chce być jako reżyser. I jaki chce być. Śledząc historię jego „Diuny” ma się wrażenie, że gościu tego filmu nie znosi. Ale nie dlatego, że to jest jeden wielki porażkon. Raczej dlatego, że weszła tu jedna wielka proza życia zwana pieniędzmi.
Mówiło się o tym, że film miał kosztować 45 milionów dolarów. Dzisiaj spotykamy się z mniejszą o 5 milionów sumą, co tak tłumaczy reżyser: – „Diuna” nie kosztowała 45 milionów, Dino mówił, że kosztowała 45 milionów, ponieważ pochodził z czasów, kiedy duże i okazałe było najlepsze, ale naprawdę w czasach, kiedy mówił te rzeczy, ludzie byli odstraszani przez taką kwotę. Ale Dino był… był sprytnym facetem i zrobił to za znacznie mniej niż 45 milionów.
Na przykład miejsce kręcenia filmu. Raffaella wyszukiwała rejony, gdzie można by nakręcić tak epickie kino. I wiecie, co? Znalazła w Meksyku, gdzie koszta okazały się dużo mniejsze, niż gdzie indziej… do czasu.
Oczywiście, „Diunę” bardzo trudno przenieść na ekran z powodu jej złożoności. Miał z tym problem sam Frank Herbert, który na zlecenie Laurentissa napisał scenariusz. Został odrzucony przez jego długość. Lynch później również się ścierał z długością – wstępny szkic został skrócony do 135 stron i była to piąta wersja historii. W tym czasie panowie spierali się o to, co ma w niej pozostać, a co nie. Tak czy inaczej, to jeszcze nie oznaczało, że projekt skończy się porażkonem, bo wiele filmów miało bardzo długą i trudną drogę scenariuszową, a jakoś wyszły na swoje.
Ale prawdziwe piekło na Ziemi miało dopiero nastąpić.
Jedno trzeba oddać Lynchowi: od razu wiedział, że jako jeden film pełnometrażowy „Diuna” się nie sprawdzi. Chciał mieć dwie części, ale Laurentiss się nie zgodził, bo „to nie wyszłoby”. Efekt jest taki, że jego „Diuna” nawet się w kinach nie zwróciła, a Villeneuve może się pochwalić sukcesem kasowym i to po przy obu częściach „Diuny”, które to tak naprawdę są ekranizacją pierwszej powieści. Ale to były inne czasy, czasy praktycznych efektów i niezwykłej muzyki. Żeby nie było – Hans Zimmer dobrze wykonał swoją robotę, ale na moje oko trochę bardziej mechanicznie, niż od serca. Tak czy inaczej, przejdźmy w końcu do tego nieszczęsnego Meksyku.
Churubusco Studios w Meksyku, ogromny kompleks z ośmioma halami, pobliską pustynią i wysypiskiem martwych zwierząt. No, ale przynajmniej pieniądze się zgadzały, choć Raffaella raczej chciała znaleźć miejsce unikalne, niezwykłe, takie, które mogłoby ułatwić nakręcenie Arrakis, takie, które w jakiś sposób mogłoby stworzyć inną, niż ziemską połać.
Niestety, technologia używana przez meksykańskich twórców była przestarzała, co zmusiło filmowców do jej odświeżania. A w dodatku ekologia niezbyt wyszła, bo w tamtych czasach Meksyk miał częste przerwy w dostawie prądu, co zmusiło filmowców do używania generatorów zasilanych benzyną, gdy robili zdjęcia. Spore problemy? Eee tam – dodamy jeszcze jedzenie i wodę, dzięki której ekipa łatwiej się rozchorowywała, a Lynch pod prysznicem musiał stosować kapkę wódki, by woda nie przedostawała się do jego przewodu pokarmowego. Oj tam, dowalmy jeszcze służbę celną. Ci to stwierdzali, że ważne sprzęty będą przetrzymywać przez dwa miesiące, no bo co tam szkodzi zastopować produkcję filmu, potencjalnego arcydzieła SF. OK, udało się wam odzyskać sprzęt? To teraz czas na złodziei….
Mexico City oferuje rozrzedzone powietrze, a ludziom nieprzyzwyczajonym do tego może to przyprawić bóle głowy, nudności, bezsenność i tak dalej. Jak się zapewne domyślacie, ekipa Lyncha właśnie taka była: niedostosowana do warunków Meksyku. W ogóle. To powodowało, że ekipa często zapadała na choroby. A dodatkowe ciepły klimat miejsca sprawiał, że noszenie ciężkich strojów wiązało się z bardzo dużym wysiłkiem ciała. Baron Harkonnen (Kenneth McMillan) posiadał ubiór, który zakładało się przez trzy godziny (!), Strój ważył ok. 113 kilo, przez co aktor schudł podczas zdjęć. Cóż, na zdrówko.
Ale chyba clue programu nieszczęść stanowiła pewna akcja, na którą wpadł Lynch. Niektóre pustynne lokacje zmuszały ekipę do noszenia ochronnych ubiorów, takich jak okulary i maski, co chroniło ich przed pyłem, wzniecanym przez wielkie wentylatory. W pewnym momencie reżyser stwierdził „o, zróbmy czarny dym”.
I ekhem.
Dym był tworzony przez spalane opony, a wiatr wpychał dym prosto w twarze twórców.
Możecie się domyślić, na co ekipa była narażona w takiej sytuacji.
I cóż za ironia, że pro-ekologiczna historia była realizowana w tak mało ekologiczny sposób. Czyżby David Lynch nie zrozumiał powieści? Spokojna głowa – ja czytając ją w wieku 9-11 lat (nie pamiętam już, ale było to słynne wydanie z Polanami) także nie wiedziałam, że to jest eko-story.
Nie będę Was torpedować szczegółami na temat tworzenia dekoracji, choć to było niesamowite wyzwanie, dość udane i wymagające. Myślę, że każdy, kto chociaż przewijał lynchowską „Diunę” skapnie się, że projekty są wybitne, niepowtarzalne i z charakterem. I szczerze mówiąc, hołd im mógłby tylko oddać osobny tekst.
Los Angeles. David Lynch zaczyna pracę przy montażu „Diuny”. To nie jest łatwe zadanie, ponieważ spróbuj zmieścić monumentalną historię w dość krótkim czasie. Pierwsza wersja filmu to jakieś sześć godzin, a nasz koffany reżyser potrzebuje na gwałt pieniędzy.
Oczywistym więc było to, że mało kto pójdzie na pięciogodzinny metraż, który – z racji swej długości – ma mniej seansów w kinie.
– Już na etapie pisania scenariusza zacząłem się sprzedawać, wiedząc, że nie będę miał ostatecznego głosu w montażu, i sprzedałem się. – Mówił Lynch. – To było powolne umieranie, straszne, straszne doświadczenie.
Powyższe słowa pewnie głównie zrozumieją artyści. Oni swoje, oni mają jakieś swoje wizje, a cała reszta widzi i chce czegoś innego. Oczywiście, to nie tak proste, nie mniej Lynch może i lubił „Diunę” Herberta, ale dam sobie paznokieć uciąć, że nie kochał tej serii jak Raffaella.
Zresztą – z dzisiejszego punktu widzenia blockbuster i Lynch jako połączenie wydają się być jakimś nieporozumieniem. I rozumiem, że Lynch chciałby powiedzieć „zapomnijmy o Diunie”, a jednak to niemożliwie chociażby z tej racji, że w tamtym okresie Lynch jako reżyser uczył się bardzo wiele o sobie i filmowym rzemiośle.
W końcu zmontował film, który miał trzy godziny. Ją uznał za swoją dobrą, przyzwoitą wersję. Jednakże producent i pieniądze doprowadziły do tego, że film ma dwie godziny i piętnaście minut. Jak można się domyślić, wycięto bardzo dużo materiału, co uniemożliwiło widzom zżyć się z bohaterami. Zresztą, to, co się w temacie wyprawia jest bardzo dziwne i chaotyczne. Ale Lynch, gdy montował wcale nie cieszył się z tej pracy. Wręcz przeciwnie, on czuł, że „Diuna” w jakiś sposób mu się wymyka. Nic dziwnego.
Bo to „Diuna”, monumentalna historia i arcydzieło SF.
Gdy już film pojawił się w kinach, z miejsca zarobił 6 milionów. Ale co z tego, skoro liczne recenzje nie zachęcały widzów do seansów, więc ostatecznie skończyło się na trzydziestu milionach.
Roger Ebert tak skomentował dzieło Lyncha: – „Diuna” potrzebowała około dziewięciu minut, by całkowicie pozbawić mnie wszelkich oczekiwań. Ten film to prawdziwy chaos – niezrozumiała, brzydka, pozbawiona struktury i sensu wyprawa w mroczne rejony jednego z najbardziej zagmatwanych scenariuszy w historii kina.
Wieści o nieudanym filmie się rozniosły, a Lynch czuł żal i stwierdził, że dłuższa wersja byłaby lepsza. Raffaella nie chciała się z nim zgodzić, bo taka historia wymagałaby bardzo dużego skupienia się od widza. Tak czy inaczej, kiedy reżyser dostał propozycję zrobienia wersji reżyserskiej, po prostu odmówił. A że w pewnym momencie nie chciał się przyznawać do filmu, to zamiast „reżyseria: David Lynch” mamy „reżyseria: Alan Smithy”. To pseudonim wielu twórców, którzy nie chcą się przyznawać do swoich dzieł. Tu – cóż – trudno było wmówić ludziom, że to nie jest film Lyncha.
Ostatecznie jego „Diuna” nie jest tragedią – bo stroje i dekoracje, a nawet muzyka robią swoje. Problem jednak polega na tym, że jeśli się nie jest fanem uniwersum, to przez to „dzieło” trudno przejść do końca. Ale wciąż: gdyby nie Lynch, Villeneuve miałby o wiele trudniej. Tak przynajmniej wiedział, jak NIE ROBIĆ filmu. A na pewno, że nie warto kręcić w Meksyku. Nie mniej, prędzej mi kaktus na głowie urośnie, niż Chalamet dobrze zagra charyzmatycznego przywódcę religijnego…