„To nie jest kraj dla starych ludzi” na początku było powieścią Cormaca McCarthy’ego, a sposób adaptacji tego dzieła został doceniony przez Oskary, bo zgarnął on 4 statuetki (najlepszy film, aktor Javier Bardem, reżyseria, adaptowany scenariusz). I cóż mogę powiedzieć: historia zdecydowanie bardziej się trzymała kupy, niż „Barton Fink”. Choć nazwanie „To nie jest kraj dla starych ludzi” filmem porąbanym jest trochę na wyrost, bo moim zdaniem mamy tu do czynienia jedynie z prozą życia.
Llewelyn Moss (Josh Brolin) znajduje kupę szmalu w okolicznościach niezbyt łagodnych i raczej niezbyt uczciwych, bo na pierwszy rzut oka widać porachunki gangów. Decyduje się jednak wziąć skarb i przez to wplątuje się w niebezpieczną intrygę. Zaczyna go szukać psychopata, Anton Chigurh (Javier Bardem), a swoje trzy grosze dodaje szeryf Ed Tom Bell (Tommy Lee Jones).
Myliłby się ktoś, kto stwierdza, że w tym filmie bardzo dużo się dzieje. Dużo – owszem, głównie w pierwszych trzydziestu minutach, które wyglądają trochę jak w powiedzeniu „najpierw wybuch, potem więcej akcji”*. To jest niezły zabieg, by wciągnąć widza w swoje sidła, bo widać, że film płynie i ma w sobie pewien teksański urok. Później jednak klimat się zmienia na nieco powolniejszy, zaczynają lekko wchodzić rzeczy może nie filozoficzne, ale na pewno prozaiczne.
W jednym momencie byłam zaskoczona, ale go nie zdradzę, by nie spojlerować. Natomiast nie potrafię zrozumieć fenomenu tej opowieści. Opowiada o życiu, o pewnych walorach, ale… nic to nadzwyczajnego. Jednakże trzeba pamiętać, że obraz ma swoje lata i w 2007 mógł być naprawdę świeżym podejściem. Wnioskuję to też po tym, że późniejsze filmy zdają się wręcz chcieć nawiązywać do „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Dlatego też wszelkie przejawy artystycznego wyrazu są tak jakby znane widzowi jeszcze przed obejrzeniem filmu.
Do aktorstwa nie można się przyczepić – jest bardzo dobre, ale to, co tu odjewapnił Javier Bardem istotnie zasługuje na Oskara. Patrzysz na tego bohatera i od razu wiesz, że masz do czynienia z kimś bardzo złym i psychopatycznym. Co więcej, to nie jest tak, że film próbuje iść na łatwiznę i podaje go stereotypowo; wręcz przeciwnie. Fryzura może czyni z faceta mniej przystojnego, ale też wszystko się dzieje w okolicach lat 60-70′ XX wieku (można wyliczyć dokładną datę, ale mi się nie chciało), dlatego fryzura też nie jest specjalnym argumentem, że Anton wygląda jak psychopata. Wsio wskazuje na to, że Javier po prostu stał się psychopatą, przynajmniej w czasie gry.
Pozostali aktorzy też całkiem przyjemni – aczkolwiek nie zwracają na siebie aż takiej uwagi, jak Javier.
Chyba nie ma tu wielkiego pokazu muzyki, raczej gra się ciszą, scenerią. Ścieżka dźwiękowa wybrzmiewa dopiero w napisach końcowych i jest bardzo dobra.
Tak sobie myślę, że „To nie jest kraj dla starych ludzi” wygrywa pokazaniem Teksasu. Takiego jego charakteru „my tu się nie pieprzymy, mamy jaja, wyciągaj giwerę”, albo też plenerowo. Oglądając film od razu przypomniałam sobie „Trzy bilboardy za Ebbing” (z o wiele lepszą atmosferą), czy „Hell or High Water’ (także z lepszym nastrojem). Właściwie, główną rzeczą przeszkadzającą w filmie braci Coenów było powolne tempo – i na to, jako widzowie musicie się przygotować.
Czy polecam ten film? Myślę, że przynajmniej warto spróbować ze względu na mnóstwo odniesień w popkulturze. I pod tym względem Coenowie stworzyli film wpisujący się w historię, a rola Javiera na pewno zapisuje się w pamięci.