Byłam, widziałam i… nie uznałam tego filmu za arcydzieło. Żeby jednak zrozumieć, co tu zaszło, potrzebujemy przejść się do pierwszej części.
* * *
DIUNA: CZĘŚĆ 1 trwa 2h i 35 minut. Jest zrealizowana w stylistyce masońskiej, ponurej i mrocznej. Psiapsiółka stwierdziła nawet, że ma odczucie, jakby masoni chcieli poprzez te produkcje wysysać z ludzi energię. Maybe. Nie zmienia to faktu, że wnętrza, klimat jest strasznie smutny. No i teraz tak: wejście w historię Diuny dla tych, co nie czytali powieści może być z lekka trudne. A to dlatego, że zarówno Frank Herbert, jak i Denis Villeneuve podzielili powieść na dwa etapy. Tyle że książka może sobie pozwolić na znacznie więcej, niż obraz. Ba – to, co jest nudne w filmie, może być niesamowicie ciekawe w książce i na odwrót. Po prostu trzeba historię dostosować do medium, ale Villeneuve ze scenarzystami (John Spaits, Eric Roth) mieli niezwykle trudne zadanie. „Diuna: część 1” to jest jednak dość statyczna historia, tam się prawie nic nie dzieje i może w bardzo łatwy sposób znużyć. Mało tego – co w książce mieliśmy wyjaśniane na bieżąco, wprowadzane nowe rzeczy, to w filmie trzeba utrzymać jakieś tempo, by akcja się posuwała, dlatego wiele spraw nie zostaje wyjaśnionych. Potrafię sobie wyobrazić, jak musiał się męczyć widz bez znajomości pierwowzoru. Straszne, ale dla tej historii KONIECZNE. Akcja rozwija się tu powoli, bo jednak tak się działo w powieści. Jedno powiem – popłakałam się, jak Paul tracił wszystko. I tak, przepraszam za spojlery, ale książkę czytałam 4x i mam wrażenie, że muszę ją jeszcze raz obczaić, bo niewiele pamiętam wydarzeń, głównie emocje… W trakcie seansu zastanawiałam się, czy ten świat nie mógłby być ładniejszy? Niby wiem, że SF wymaga mroczności, ale szczerze – „Babylon 5” udowadnia, że nie musi być mroczno jak w dupie Eskimosa.
I teraz tak. Pamiętacie aferę o płeć naczelnego geologa, człeka nadzorującego zmiany, doktora Lieta Kynesa (Sharon Duncan-Brewster)? Zastanawiałam się, czy ta zmiana była potrzebna i doszłam do wniosku, że nie. Chodzi o to, że przedstawiono nam MĘSKI ARCHETYP w żeńskim wydaniu. Poza tym jest to chyba jedyne multi-kulti w „Diunie 1”.
No dobra, czas na „Diunę 2”.
DIUNA: PART TWO
Panie i Panowie, oto film prawie perfekcyjny, doskonały. Prawie – to o tym za chwilę. Ale najpierw wymienię rzeczy, które są perfekcyjne:
– efekty specjalne,
– muzyka (Hans Zimmer),
– kolorystyka,
– choreografia walk, bitew,
– dostosowanie dźwięku do tego, co widzimy.
Reżyseria jest znakomita, widać perfekcję w każdym calu, obraz po prostu ZACHWYCA. Jednakże, fabularnie coś tu się dzieje takiego, że po wyjściu z seansu NIE CZUŁAM, że to jest arcydzieło. Jasne, znakomicie zrealizowany film i to z sercem – to tak. Ale arcydzieło? No nie, czegoś brakuje. „Diuna 2” operuje zmianami i skrótami fabularnymi, a i tak zajmuje 3h. I jasne, twórcy sobie poradzili z tak rozgałęzioną historią, ale… Są dwie rzeczy, z których nie jestem zadowolona.
TYLKO DWIE.
Po pierwsze – Chanii. W książce ta dziewczyna była ciepła, brała los taki, jakim on jest i przede wszystkim była całym sercem oddana Paulowi. NIE ROBIŁA fochów o to, że ludzie biorą go za Mesjasza. Nie robiła w ogóle mu żadnych wielkich awantur. Ogólnie to – film a książka to jak noc i dzień. W książce mamy miłą, sympatyczną i młodą bohaterkę, którą da się lubić i której Paul wyjaśnia w końcówce podstawową rzecz związaną z Irulaną. Natomiast w filmie widzimy foch za fochem, jakby Chani miała 15 lat i miała mentalność emo nastolatki z naszego świata, bo o wszystko się obraża. SERIO? Kurwa, serio? Mam niezbite wrażenie (a komentarze innych recenzentów mnie w tym zdaniu utwierdzają), że tu wcale nie chodziło o pokazanie siły bohaterki. Bo powiedzmy sobie szczerze: KOBIETY W DIUNIE SĄ PRZEKOZACKIE. To bardzo silne jednostki, czy tego chcemy, czy nie. I tak, u Franka Herberta to widać, a nie odwoływał się za specjalnie do multi-kulti. Ani Jessica, ani Chani nie potrzebowały tęcz, by być silnymi kobietami. Tu natomiast, w filmie, mamy sytuację, gdzie bohaterka JEDZIE NA WKURWIE. I z takim wrażeniem film nas zostawia. To jest tak, jakby chcieli nam władować do głów, że to jest ok, że takie zachowania są prawidłowe i tak mamy się zachowywać. Why? Przecież Chani żyje w bardzo trudnych warunkach, dlaczego miałaby robić dramy o byle gówno? Ale wtem trafiam na tekst o sile kobiet w kinie.
Trzymajcie się.
Jak podaje portal ppe.pl: Zendaya i Pugh mówią o „sile i wzmocnieniu roli kobiet”, of course w sequelu. Ale sam tytuł jakby nawołuje do tego, że w kinie regularnie wzmacnia się rolę kobiet, kosztem mężczyzn. I chyba nawet gdzieś to czytałam, ale przyjrzyjmy się, o czym mówią te dwie panie.
A nie, najpierw facet.
Villeneuve: Chani jest wiernym odzwierciedleniem wizji Herberta.
Serio?
Zendaya: – Dla mnie są to silne postacie. Coś, w co możesz się wgryźć, być zdezorientowany ich decyzjami i później o tym dyskutować.
Silna emo nastolatka, najwyraźniej.
Pugh: – Musimy podziękować Denisowi, który nie tylko ufał nam jako aktorom, ale także walczył o historie kobiet, które znalazły się w filmie. Możemy zagrać je idealnie, a wszystko dzięki genialnemu scenariuszowi, który został napisany.
Cały artykuł – a zapewne nie on jeden – brzmi jak akcja promocyjna jakiejś agendy. A może jestem zbyt przewrażliwiona? Może po prostu skróty w „Diunie 2” były potrzebne, a olanie partnerki przez Paula jest w porządku?
Nie, to nie jest w porządku.
A skoro masoni skonstruowali ten film (bądź co bądź w wielu aspektach perfekcyjny), to na pewno nie mają czystych zamiarów wobec odbiorców.
Druga rzecz – ale o tym będą wiedzieć tylko ci, co czytali powieść – film wykreśla pewną, BARDZO wzruszającą scenę na końcu, gdzie występował imperator (Christopher Walken). Szkoda, bo to byłaby niezwykle wzruszająca scena, ale sam obraz trwa trzy godziny, więc cięcia jakieś musiały być i rozumiem ten wybór i powody wszelkich skrótów. No, ale jednak niedosyt został.
A i przy okazji – Chamalet okrzepł trochę w aktorstwie, gra jakby dojrzalej, ale problem w tym, że nie wiadomo, co on tak naprawdę ma ZAGRAĆ, bo akcja zapierdala jak błyskawica i nie ma czasu na rozczulanie się.
Ale idźcie do kina i się przekonajcie sami, czy warto było. I koniecznie miejcie za sobą albo powieść, albo jedynkę, bo inaczej ni w ząb nie zrozumiecie awantury.