Druga część „Ghostbusters” wlazła do kin w 1989 roku. Z jednej strony to kontynuacja, więc spodziewać się po niej czegoś równie dobrego, co przy jedynce to trochę… a nie, czekaj. To były jeszcze lata 80′, więc umieli w komedie. A śmiesznie i jest tym razem, chociaż pada zdecydowanie mniej wystrzałowych, pamiętnych dialogów. Nie da się jednak ukryć, że jak już pada, to to są bardzo błyskotliwe uwagi. Ciekawe jest też to, że gdy nasza ekipa trafia do psychiatryka, ma się wrażenie, jakby to była czysta parodia Terminatora 2. To oczywiście nie jest możliwe, bo te filmy dzieli kilka lat różnicy. No, ale to dobrze, może ta komedia jest ponadczasowa?
Bo ja wiem, że słoneczka w muzeum itd. to są masońskie symbole, ale w ogóle nie robiły na mnie wrażenia. Za to koncepcja negatywnej energii zbierającej się pod miastem i walka z nią już na mnie zrobiła pozytywne wrażenie. I jasne, nie można powiedzieć, że ten film jest jakiś mocno uduchowiony, nie mniej… to sympatyczny pomysł.
Akcja dzieje się pięć lat po jedynce i nasi bohaterowie – wciąż w tej samej ekipie, zawsze zwarci i gotowi do działania – mają nie przelewki. Miasto zabroniło im działać jako pogromcy duchów, więc kombinują na różne sposoby. Jednakże Dana ma dziecko i to dziecko znajduje się w niebezpieczeństwie…
Seans lekko mi się dłużył, ale uważam, że to wciąż przyjemna rzecz. Sporą zasługę robi tu muzyka z lat 80′ i koncepcja, o której wcześniej wspomniałam.