W 1995 roku na ekrany wlazły dwa filmy: „Se7en” Davida Finchera i „W słusznej sprawie” Arnego Glimchera. Ten ostatni wygląda trochę jak podróba „Se7en”, ale Connery zgodził się w nim wystąpić i to w głównej roli, a poza tym – jest to ekranizacja powieści, o ile pamiętam. Co łączy ten obraz z hitem, wręcz już klasycznym thrillerem? Otóż – motyw. W obu przypadkach chodzi o seryjnego mordercę, który zabija grzeszników. Dlatego zabierając się za „Se7en” miałam lekkie uczucie deja vu – czy ja gdzieś to już widziałam?
Okazuje się, że i tak, i nie.
To nie są podobne filmy.
Jadą na czymś innym.
I David Fincher zrealizował to o wiele lepiej, szczególnie dlatego, że to dobry reżyser i praktycznie każda produkcja, za której sterami on stoi, po prostu płynie. Ucieszyło mnie to, ponieważ oznacza to dobrego reżysera. A obrazowi „Se7en” udało się zyskać jedną nominację do Oskarów 1996 za montaż. Nagrody nie dostał, ale rywalizował wtedy z niesamowitymi widowiskami (m.in. Braverheart).
Somerset (Morgan Freeman) i Mills (Brad Pitt) to dwóch detektywów, którzy różnią się jak dzień i noc, ale mają do rozwiązania sprawę seryjnego zabójcy, który zabija bardziej dla ukarania grzeszników, wykorzystując tzw. siedem grzechów głównych.
I teraz tak: nie wiem, chyba wszyscy oglądali ten film, albo ja jakaś opóźniona, więc tak czy siak mogą się pojawić spojlery w późniejszych akapitach.
Z jednej strony morderstwa są widocznie brutalne – bo gdy kogoś się torturuje, żeby zaczęły się pojawiać wewnętrzne krwawienia, to to musi być widać na ekranie. Ale miałam wrażenie, że film nie próbuje nas straszyć, więc nie epatuje brutalnością, przemocą, jak w „Słusznej sprawie”.
Można powiedzieć, że „Se7en” to film mocno psychologiczny, który nie boi się filozofii, a więc zadawania trudnych pytań i szczerze? Religia tu nie jest pretekstem do tego. Kwestie dobra i zła, kto kim jest same się nasuwają przy tak trudnej sprawie.
Andrew Kevin Walker – odpowiedzialny za scenariusz – doskonale rozpisał akcenty historii. Widz wie, że na końcu czeka go trudny finał – jak zawsze w tego typu produkcjach. Ale czuje to napięcie, i czuje też, że jest tu parę niestandardowych rzeczy. Pomimo upływu lat, to „Se7en” nadal zaskakuje niektórymi rozwiązaniami, on nie udaje czegoś, czego nie chce. Ten film dokładnie wie, że to relacje między bohaterami mają być najważniejsze. Co więcej, uważam, że film może tylko zyskać przy drugim podejściu, bo już trochę inaczej się patrzy na bohaterów wiedząc, co się dalej wydarzy.
Muzyka także ładnie przygrywa z tym, co się dzieje, bez wątpienia buduje cichy, przemyślany klimat, ale raczej nie jest czymś wybitnym.
Uważam, że casting wykonał wybitną rzecz, obsadzając Brada Pitta w roli Millsa. Raz, że aktor jeszcze wtedy kojarzył się z szalonymi postaciami – wystarczy wspomnieć „13 małp”, dwa, że oglądając miałam jakieś takie wrażenie, że Fincher kazał Bradowi grać właśnie takiego niezrównoważanego policjanta. To było tak, jakby aktor bawił się swoim stylem grania. I to doskonale wpisuje się w całość.
Mimo że widz wie właściwie już w ostatniej godzinie, czy półgodzinie, jak to wszystko może się skończyć, do czego to dąży – wszak nikt nie udaje idiotów, wszyscy bohaterowie się tego domyślają – to akcja trzyma w napięciu. Po prostu gra psychologiczna między trójką – a właściwie dwójką – postaci jest tak znakomicie rozegrana, że trzeba by być psychopatą, by nic nie poczuć w takich scenach.
I gdy już wszystko się zamyka, widz zostaje z pytaniami. Moralnymi.