„Wild” (Dzika Droga, 2014) to jakiś dziwny smut, który miał być motywującym filmem. Po prawdzie to mu nie wyszło do tego stopnia, że nie tylko pozwoliłam sobie na szybkość 1,5x, ale także na ręczne przewijanie. Ale do brzegu.
Cheryl (Reese Whitherspoon) udaje się na jakiś szlak, który jest wymagający i długi. To standardowo jakieś 3 miesiące wędrówki. Dlaczego? Po co? Ona sama chyba tego nie wie, nie mniej jednak sobie poszła i… zaczęła przeżywać przygodę życia. Tak to jest, podróże na długich trasach wymagających nie tylko autobusów, ale i piechoty, to niesamowite przeżycie. Coś o tym wiem, bo przez kilka lat pod rząd sobie urządzałam tournee po Polsce. Wciąż bardzo miło to wspominam i rykłam śmiechem, gdy zobaczyłam jej plecak: książki. Kto urna bierze tak zbędne rzeczy na wędrówkę? xD Jak można kupić złe paliwo do żarcia wiedząc, że znikasz z życia na wiele tygodni? Jak można nie poćwiczyć rozdmuchiwania namiotu? Eee? Dobra impreza to taka, w której jest dobre przygotowanie i rozumiem, że czasem niedoświadczenie daje o sobie znać, ale to są podstawy podstaw xD.
Dobra, przestaję się znęcać nad Cheryl, a właściwie to nie.
W trakcie wędrówki widzimy bowiem jej wspomnienia. Oj, matka umiera, tu jakiś seks, oj, narkotyki… ups, spojlery? Sorry, Cheryl jest wyjątkowo denerwującą postacią.
Być może Akademia to zauważyła i postanowiła docenić Whitherspoon nominacją, której nie wygrała. Ale wracając do brzegu…
Nie, nie spodobał mi się ten film.
Ma podstawową wadę: nieogara bohaterkę, która po prostu ma wkurwiający charakter. Ja nawet sama mam problemy z określeniem, dlaczego ta pańcia mnie wkurzała, ale im bliżej końca, tym bardziej film uznawałam za większy smut.
Och, i na końcu ten piękny komentarz „czy już jestem rozgrzeszona”… sorry, Winnetou. To już jakiś tryb ofiary.
Na szczęście dowiadujemy się, że panna się odnalazła i żyła długo i szczęśliwie, napisała książkę, którą zekranizowano i w tej chwili wszyscy mamy z „Wild” uciechę na Netflixie.
Jestem zgryźliwa, ale po tym seansie… zachciało mi się jakiejś wędrówki. Podróże to piękne doświadczenie.
Wszystkiego dobrego, idę oglądać „Killera” – tego od Finchera .
PS.: Nie wyłączyłam go, bo sam film płynął.