-1-
Recenzjowanie romansów to jakiś wyższy – bo abstrakcyjny niemal – poziom pisania recenzji. Zacznijmy od tego, że romanse to zwykle proste historie o budowie cepa, a nawet prostsze. Dwóch ludzi spotyka się, mają most incydentów, a na końcu biorą ślub i są szczęśliwi… A jednak dobrałam się ostatnio do tego gatunku, ponieważ energie.
-2-
Od wielu lat zgłębiam tajniki świata ezoterycznego i jestem rasową foliarką. Stąd na przykład w zeszłym roku moi czytelnicy mogli obczaić analizy filmów pod kątem masonerii. I stąd na przykład postanowiłam oglądać więcej ładnych filmów – czytaj: zazwyczaj są to romanse. Co ma piernik do wiatraka? Ano, to, że wibracje, energie. Po wiadomościach ciężko nam jest nie dlatego, że wiadomości były ciężkie, ale dlatego, że były ciężkie i podane z sosem strachu i nienawiści. Ta energetyka nas obciąża i to dość mocno. Dlatego nie należy się dziwić powiedzeniom w stylu „jesteś tym, co czytasz/oglądasz/jesz” itd. I jasne, jak najbardziej jasne: im bardziej jesteśmy świadomi manipulacji w telewizji, kinie, książkach itd., tym… manipulacja mniej na nas działa, jeśli w ogóle.
Żeby się nie rozwijać zanadto, powiem tylko tyle: od wczoraj zauważyłam wyraźną… poprawę nastroju. Serio. Lekkie filmy, filmy w tonie przyjemnym, wręcz romansowym, poprawiają mi nastrój.
A ponieważ z reguły moje nastroje są chujowe, żeby nie powiedzieć depresyjne, to stwierdziłam, że będę więcej oglądała takich pozycji.
No – wybaczcie, jeśli w 2024 roku fanpej będzie prezentował mnóstwo romansów.
Albo fantastyki lżejszej, na przykład Jamesa Camerona, który nakręcił „Abyss”, a którego tytułu ni cholery nie kojarzyłam do dziś. Tak, zgadliście, tytuł zaproponowała moja przyjaciółka.
Widzicie, ile trzeba się napocić, żeby cokolwiek sensownego napisać w recenzji romansu? Nie? A, bo tak, nie napisałam. Otóż, obejrzałam „Love at first sight” produkcji Netflixa, która jest adaptacją powieści Jennifer E. Smith. Hadley (Haley Lu Richardson) leci na ślub swojego taty, ale coś nie wychodzi i spotyka chłopaka – Olivera (Ben Hardy). Niezwykłe to ich spotkanie, tym bardziej, że w samolocie mieli miejsca obok siebie. Niestety, dalej nie jest tak różowo, bo się odłączają i… wszystko wskazuje na to, że już się więcej nie spotkają. Ale jak to w filmie bywa, jeden z bohaterów postanawia wziąć w ręce los…
Pytanie do recenzentów romansów: jak Wy to robicie, że nie spojlerujecie?
Ale tak po prawdzie, to „Love at first sight” może się podobać z kilku względów. Po pierwsze, historia jest fantastycznie samoświadoma i bawi się totalnie konwencją romansów. Począwszy od przeznaczenia, a skończywszy na statystyce. Jest tu oczywiście parę uroczych chwil i może chwila zaskoczenia.
Film posiada przystępną muzykę – ale jeden utwór zwrócił szczególną moją uwagę. To „Everything Goes My Way” Tesssy Rose Jackson. Piosenka ta jest naprawdę bardzo sprawnym zaczątkiem budowania klimatu i co ważniejsze, jest lekka, ale nie aż tak, by można było olać taniec . Skoczne elementy sprawiają, że człowiek nabiera ochoty na ruch. Pozostałe utwory z „Love at first sight” nie są aż tak dobre, ale wciąż miło się ich słucha.
-4-
„Love at first sight” poprawił mi nastrój. Z tego wniosek, że powinnam oglądać więcej romansów, więc do następnego romansu!