Szanowni Państwo! Mamy pierwszy film w 2024 z kategorii „bardzo ładny”! A tytuł ten należy się „Miłość ma dwie twarze” z Barbrą Streisand i Jeffem Bridgesem, a także z Piercem Brosnanem.
Gregory Larkin (Jeff Bridges) jest szanowanym profesorem matematyki, który cierpi na samotność. Choć ma specyficzne oczekiwania co do związku, to wysyła anons i dzięki temu poznaje Rose Morgan (Barbra Streisand), z którą zaczyna układać sobie życie małżeńskie… a właściwie to nie. On chciał czegoś bardziej platonicznego, niż ona.
I to nie są spojlery – jakimś dziwnym trafem w opisie tego filmu jest wzmianka o małżeństwie, choć to dopiero druga połowa filmu.
To ciekawa sprawa: nie lubię romansów, ale poczułam, że „Miłość ma dwie twarze” może mi zaoferować przyjemną rozrywkę. I faktycznie: film leciał, płynął, ale w połowie seansu zrobiłam sobie przerwę. Teraz trochę żałuję, bo to wygląda trochę tak, jakbym oglądała dwa różne obrazy.
Jeden – o romansie, o pogłębianiu zażyłości między dwoma osobami, które mają podobne charaktery i doskonale się rozumieją.
Drugi – o wyzwolonej kobiecie, która siebie pokochała.
No i przejdę jeszcze do końcówki, bo na tym opowiadanie fabuły powinnam skończyć, jeśli nie chcę Wam serwować spojlerów.
Zakończenie, scena finałowa jest jedną z najlepszych, jakie widziałam. Właściwie, ogień i klimat jest jakby wyjęty ze „Zmowy pierwszych żon”, ale tu mogliśmy zobaczyć po prostu bardzo piękną scenę.
No, co? Romans to romans, ja się na tym gatunku nie znam, ale przypuszczam, że rzadko kończy się jak „Titanic”.
„Miłość ma dwie twarze” wyreżyserowała Barbra Streisand, zajęła się również stroną muzyczną. Przez to obraz miał dwie nominacje do Oskara – Lauren Bacall za najlepszą rolę drugoplanową oraz za najlepszą muzykę.
Istotnie, Lauren bardzo dobrze zagrała matkę Rose, choć uważam, że wszyscy aktorzy spisali się na medal. Głównie dlatego, że to są te roczniki, które już główne światło swojej kariery mają za sobą, oni tworzyli kino lat 50-80. A przynajmniej tak mi się zdaje, patrząc na role Barbry.
Ale trzeba wspomnieć o reżyserii, która jest tu przemyślana. W bardzo wielu momentach wydaje się, że scena jest symboliczna (np. pani telefonistka udająca seks-panienkę i robiąca na palcach sznurki), co nadaje obrazowi głębi.
Jest to bardzo ładny film przede wszystkim dlatego, że historia Rose i Gregory’ego jest magiczna. Jednakże, trochę brakuje „Miłości ma dwie twarze” do czegoś więcej, tylko nie bardzo potrafię powiedzieć, czego.
Tak czy siak – poprawił mi się humor, więc polecam.