Easy Rider

„Easy Rider” („Swobodny jeździec”) to dziwny film. Krótki, ale to dobrze, bo i tak trochę przymula. W żadnym razie nie jest wybitny, nie mniej… ma się wrażenie, że gdyby scenarzyści (Fonda, Hopper, Southern) potrafili lepiej przedstawić swoją myśl, to by to zrobili. Ale nie zrobili, więc niektóre sceny to walenie prostym cepem w widza. Postacie często rozmawiają o filozofii – jaka jest Ameryka, co to znaczy wolność, co się stało z Ameryką, dlaczego ludzie nie lubią hippisów… bo właśnie „Easy Rider” jest o dwóch hippisach, którzy mieli proste zadanie: dojechać z punktu A do punktu B. Wystarczyły im pieniądze i motory. Tyle że nie, bo był 1969.

14 lipca odbyła się premiera filmu.

W nocy z 8 na 9 sierpnia Sharon Tate i 6 innych osób zostało zamordowanych przez hippisów pod wodzą Mansona.

Era wolności w USA dobiegła końca.

Wszystkie drzwi zostały zamknięte przed hippisami.

Już nikt nie chciał hippisować, to za daleko zaszło.

Oczywiście mówię ogólnikami, żeby zobrazować, jakie zmiany zaszły w kulturze na skutek tragedii. Ale… dziwnym trafem „Easy Rider” znakomicie wpisuje się w domknięcie pewnej ery lat 60′, jakby chciał powiedzieć: patrzcie, takiego świata już nie będzie. Jeszcze za nami zatęsknicie.

Bo fabularnie film może wydawać się nudny. Oto dwóch ludzi: Wyatt (Peter Fonda) i Billy (Dennis Hopper) podróżują, spotykając po drodze rozmaite osobowości i przeżywają… wolność właściwie. I to widać. Widać w niezmierzonych drogach i przepięknych widokach. Autor kadrów – Laszlo Kovacs – zadbał o to, by oczy widza cieszyły się fenomenalną Ameryką. A jak do tego dodamy wspaniałe, rockowe kawałki, w tym najbardziej znany „Born to be wild” Steppenholfa – to będzie uczta. Tyle że jak pisałam, scenariusz jest zbyt… wprost? Oczywisty? Sama nie wiem. I żeby zrozumieć, co zaszło w „Easy Rider” to muszę zespojlerować końcówkę, więc następny akapit możecie ominąć.

Albo i nie.

Historia kończy się bez sensu, ale w takim sensie, że ludzie postępują bez sensu. Właściwie to zakończenie jest największym chyba plusem tego obrazu, bo najbardziej zaskakuje. Cała historia bowiem płynie dość lekko, przyjemnie, widz się odmóżdża, czasem uśmiecha się pod nosem – w końcu mamy już 2024 rok i pewne rzeczy wydają się z lekka infantylne.

Reżyserowi – Dennisowi Hopperowi – nie udało się zbudować jakiegoś wielkiego niepokoju, choć próba była w pewnym przystanku, knajpie. I być może tak miało być, ponieważ przez to wszystko końcówka zdaje się wybrzmiewać bardziej.

Ona wybrzmiewa tak, jak śmierć siedmiu ludzi pewnej sierpniowej nocy…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *