Problem z klasykami – jakimikolwiek, chociaż najbardziej książkowymi – jest taki, że mogą się bardzo łatwo zestarzeć. W przypadku „Księżniczki Marsa” można powiedzieć, że PRAWIE tak jest. Ale zacznijmy od początku.
XIX wiek. John Carter w zupełnie odjazdowy sposób trafia na planetę Mars, gdzie dowiaduje się, że tak – istnieje tam życie, istnieją rasy i jest ogólnie niebezpiecznie. Na jego szczęście, jest żołnierzem, co wiele razy ratuje go z tarapatów. Przy ich okazji zakochuje się w księżniczce, co z jednej strony sprawia, że jego życie nabiera sensu, a z drugiej – że musi się zmierzyć z pewnym, małym problemem.
Cóż – dla tych, którzy oglądali film „John Carter z Marsa” niektóre rzeczy mogą być zaskoczeniem. Na przykład takie, że ekranizacja jest bardziej wariacją na temat powieści, aby rzecz była oglądalna. Otóż, moim zdaniem „Księżniczka Marsa” jest nieekranizowalna i to z kilku przyczyn. Pierwszą i najważniejszą jest charakter powieści. Ona jest… taka delikatna. Autor nie stosuje przemocy, a wręcz bym powiedziała, że jej unika. OK – walki są, bycie jeńcem jest, ale… nie tak, jak w filmie. To jedna sprawa. Druga sprawa – jeśli miałby powstać film, to raczej na zasadzie „artystyczne kino w science fiction, w którym nic się nie dzieje”. Taki mamy klimat na Marsie, choć w rzeczywistości w książce wiele się dzieje.
Jednakże dla współczesnego czytelnika powieść nie będzie odkrywcza. Może nawet będzie wtórna, ale… to jest właśnie jedna z tych książek, która podłożyła gatunki sf, fantasy i może nawet przygodówki. Generalnie, została wydana w 1912 roku i liczy sobie 11 książek. Tak przynajmniej twierdzi wikipedia, ale nie wiem, czy ostatnia powieść jest jakaś jednolita, czy coś, czy w ogóle została wydana w języku polskim. Cóż, na razie na Storytel są 4 tomy serii, więc zobaczymy, pożyjemy.
Powiem tak – chociaż ta powieść może nie zadowolić współczesnego czytelnika, to mnie osobiście końcówka wzruszyła. Ba, w przedostatnim rozdziale na jego końcu znalazło się zdanie-złoto, a potem… a potem akcja się potoczyła tak, że się popłakałam! Serio! W pierwszym tomie, gdzie wiadomo było, że ci bohaterowie będą dalej, ja się popłakałam!
I widziałam oceny na lubimy czytać. Wszystko wskazuje na to, że im dalej, tym lepiej – jedna z ostatnich książek serii zamiast 6.5 posiada ocenę 8.0. Wow. I szczerze, jestem przy drugim tomie serii, „Bogowie Marsa” i tak, widać, że jakość idzie dalej. Chociaż autor dalej prezentuje pewien swój styl, to jednak narracja i to, co chce przekazywać… baaaardzo wyraźnie kładzie podłoże na to, co ma później nastąpić w fantastyce, i to tej z najlepszego sortu.
Co mnie szczególnie ucieszyło, serię czyta Maciej Kowalik. Tu może nie intonuje jak w Świecie Dysku, ale mnie to nie przeszkadza. Zresztą, on i tak robi świetną robotę, dobrze czyta.