O ile pierwsza część cyklu o Barsoomie była powolna i bardziej o męskim sercu, o tyle druga część – „Bogowie Marsa” jest już przygodówką w klimacie fantasy/SF. I to ekranizowalną, ponieważ mamy tu mnóstwo przygód i mało pierniczenia się z emocjami. Właściwie te są traktowane po męskiemu – opis uczucia „tęskniłem, ale co mogłem zrobić” i akcja. Bez rozwodzenia się. Ta powieść jest napisana po staroświecku w takim sensie, że jest tu prostota i lekkość, a fabuła w jakiś sposób wkręca człeka w akcję.
Akcja zaczyna się tradycyjnie, czyli John Carter wręcza swemu zarządcy majątku kolejny rękopis przygód, z którym się oczywiście zapoznajemy. Okazuje się, że facet znalazł sposób na podróżowanie międzyplanetarne, ale tymczasem miał on jeden podstawowy cel: znaleźć swoją ukochaną. A miejsce, w którym się znajduje po przesłaniu na Marsa jest niewygodne, ponieważ w samej dolinie rzeki Isus, gdzie czyhają nań mnóstwo niebezpieczeństw – w tym potworki i fanatycy religijni.
I tak to biegnie.
Czytelnik orientuje się o schemacie mniej więcej w połowie powieści, ale czytelnikowi to raczej nie przeszkadza, bo po prostu styl autora jest lekki, a przygody lecą na łeb, na szyję. Mało tego, im bliżej końca, tym lepiej.
Jednakże powiem tak – na początku, przy wątku o wierze Marsjan, czuć było, że to daje jakiś zalążek temu, co ma się wydarzyć w fantastyce o wiele później. W końcu tu też była jakaś głębsza myśl o religiach; tyle tylko, że zesłana daleko, w głąb lądu, bo na pierwszy plan wysuwają się przygody Johna Cartera.
Nie wiem, czy można mówić o tym, iż pisarz był połączony ze Źródłem, pisząc o przygodach. Jednakże – gdy skończyłam „Bogów Marsa” od razu wzięłam się za „Wodza Marsa” i to nie dlatego, że ten pisarz uwielbiał robić na końcu clinffangery.
Muszę tu parę słów napisać o Macieju Kowaliku – bez wątpienia jego tonacje przyczyniły się do klimatu powieści. Szczególnie wtedy, gdy armie ze sobą zaczęły się bić i wtedy, kiedy doszło do ostatecznego starcia między Johnem Carterem a jego ówczesnym wrogiem.
Szczerze mówiąc – polecam.