Maciej Kowalik czyta fantastycznie – i szczerze mówiąc to chyba tylko nagranie słuchowiska z aktorami i muzyką mogłoby być lepsze. Ten lektor nie tylko akcentuje, ale też daje inny głos bohaterom. A tu jeszcze popisał się wspaniałą zdolnością do wyrażenia onomatopei, co było widać na przykład w dźwięku wydanym przez podłogę, gdy Tiffany stąpnęła pewnego razu na podłogę. I fakt, dzięki temu panu książka jest znacznie zabawniejsza, niż byłaby, gdybym ją czytała na surowo (w kartkach).

Premiera: 27 listopad 2007
Informacja o chorobie Pratchetta: 12 grudzień 2007
Tiffany Obolała nie przypadkiem wkręciła się w niezłą kabałę związaną z Zimistrzem, czyli porami roku. Ale konkrety: co, kiedy i jak następują trochę dalej, niż na pierwszych stronach. Najpierw autor przypomina słownik Ciut Ludzi, a następnie postanawia trzymać na smyczy czytelnika. Czytelnika, który ponownie dał się złapać na ten haczyk, gdyż wygląda na to, że Pratchett postanowił jechać takim właśnie stylem w tej serii: zaczynamy od wielkiego wybuchu (połowy), a za chwilę opowiadamy wszystko chronologicznie i przechodzimy do Wielkiego Finału. Co ma na swoje usprawiedliwienie czytelnik?
EPICKOŚĆ.
Bo jeśli uznać, że fantasy ma być epickie, to „Zimistrz” jest historią epicką i to od pierwszych stron. Oczywiście, smaczku dodaje głos Macieja Kowalika, ale wciąż jest to tekst pisany przez Pratchetta i tłumaczony przez Piotra W. Cholewę. I tak prawdę powiedziawszy, mam małą refleksję dotyczącą języka. Otóż, język polski jest wręcz idealny do epickich historii. I może się mylę, ale tytuł oryginalny – „Wintersmith” brzmi jakoś tak… prościej, łagodniej od „Zimistrza”. Poza tym w kilku miejscach dało się wychwycić takie wręcz poetyckie, idealne sceny. No – pewnie to kwestia gustu.
Jeśli w poprzedniej części mieliśmy do czynienia z głęboką duchowością, to „Zimistrz” rozwala śmiechem. I epickością, ale o tym już pisałam. Ten śmiech pojawia się w momentach nie do końca spodziewanych, bo jakby się tak zastanowić, to ja nawet nie wiedziałam, dlaczego się śmieję xD. Ale po prostu – było tego dużo. I trochę czarnego humoru, i trochę kur. Znaczy, kto czytał, ten wie, o czym mówię. Natomiast trzeba przyznać, że są jeszcze dwa zacne elementy, o których warto wspomnieć. Między śmiechem a powagą pojawiają się zdania, które są kryształem. Właściwie to w swoich ostatnich powieściach mam wrażenie, Pratchett umieszczał takie zdania, które zwracają uwagę na siebie. Błyszczą bez kontekstu. Podobają się z kontekstem. Są piękne same w sobie. To rzadkość, chyba.
No i druga rzecz – spodobało mi się to, w jaki sposób Pratchett nabijał się z bycia pisarzem i researchu do powieści. To było genialne, choć po prawdzie – znajdzie się w „Zimistrzu” przynajmniej jeszcze jedna scena, która może za taką uchodzić.
Jeśli chodzi o samo zakończenie historii, to jest ono genialne – jeśli nie idealne. Może nie wydaje się to jakimś wielkim wysiłkiem dla doświadczonego pisarza, jednakże akcent epickości na końcu sprawił, że się na chwilę zatrzymałam.
Kto obczajał dwie poprzednie powieści o Tiffany Obolałej – ten spokojnie może sięgnąć po „Zimistrza”. Kto nie obczajał, niech zacznie od pierwszego tomu, ponieważ książki są dość ze sobą powiązane i znając poprzedniczki jakoś łatwiej jest wsiąknąć w fabułę, bo środowisko jest ogólnie znane. Dobra, ja się powoli szykuję do „W północ się odzieję”…