Kapelusz pełen nieba, Terry Pratchett

Premiera: 2004 rok

Pasują tu słowa: najlepsze historie dla dorosłych to te, które są pisane dla dzieci. Szczerze mówiąc nie sądzę, by 11-latek był w stanie w pełni pojąć geniusz, czy też może raczej głębię duchową „Kapelusza pełnego nieba”. Z pozoru mamy tu do czynienia z prostą jak budowa cepa fabułą. Tiffany opuszcza rodzinne strony, by wreszcie uczyć się na czarownicę. Niestety, jak przystało na bohaterkę, nie może mieć ona łatwo. Okazuje się, że coś – bardzo niebezpiecznego – ją goni, chce dopaść, pożreć…

I na tym powinnam skończyć opis fabuły, bo inaczej wejdę w zbyt duże spojlery. Generalnie: ta powieść jest lepsza od pierwszej części o Tiffany. Zdecydowanie bardziej wartka akcja, a wątki… cóż, historia wcale nie składa się z jednej przygody. Ale to, co najważniejsze w tej historii to głębia. Ja powiem szczerze, że nie wiem, z jakiego powodu, ale przy tych powieściach się rozczulam. Pratchett jeszcze nie wiedział, co go czeka, ale miałam poczucie, jakby czuł, że zbliża się koniec. To nie znaczy, że nie było śmiesznie – było, choć raczej w wydaniu czarnego humoru. Było też parę uroczych scenek. Ale…

Jestem zwolenniczką tezy, że fantasy niesamowicie przedstawia duchowość. To jest gatunek, który to uwielbia. I w prozie Pratchetta – szczególnie w ostatnich jego książkach zdaje się – to doskonale widać. Zresztą, to wirtuoz nie tylko w tym temacie, ale także w słowach, o czym za chwilę. Bo trzeba skończyć kwestię duchowości. Tiffany jest małą dziewczynką w Świecie Dysku, więc siłą rzeczy będzie ona odrobinę dojrzalsza od rówieśników z naszego świata. Ale przede wszystkim z tej historii można takie piękne rzeczy wyciągnąć, które są trudne do zrozumienia nawet przez dorosłego człowieka, osadzonego w zwyczajnym korpo bez czasu na wchodzenie w siebie. A tak naprawdę nawet jakby miał czas na głęboki rozwój duchowy, to kwestie poruszane w „Kapeluszu pełnym nieba” zajmują wiele lat, by je sobie uświadomić i wyryć w sercu.

No, chyba że jesteś Eckhartem Tollem i budzisz się pewnego dnia oświetlony xD.

Jeszcze miałam wspomnieć o słowach. Więc – przede wszystkim trzeba oddać, że zarówno Pratchett, jak i Piotr W. Cholewa zrobili po mistrzowsku książkę. W przypadku tego pierwszego mamy tu użycie licznych metafor, bardzo ładnie brzmiących i od razu nadających się na tytuł książki, co też Pratchett wykorzysta w kolejnych częściach o Tiffany. No i… umie kończyć. Czasem jest tak, że powieść ma niedoskonałe zakończenie, czasem przydługie i tak dalej. Tu jest natomiast tak, że autor wie doskonale, kiedy skończyć, postawić kropkę nad i. I to pomimo tego, że rozdział kończy się pięknymi słowy, główna przygoda zakończona, to dwa dalsze rozdziały nie wydają się zbędne; może nawet wręcz przeciwnie, znacznie lepiej pokazują relacje między bohaterami, złożoność świata.
Cóż, w przypadku Piotra W. Cholewy umie jak nikt oddać styl Pratchetta, ale tu najbardziej wrażenie robią fikołki słowne, jakie trzeba było zastosować w przypadku Ciut Ludzi. Ich używanie języka wymaga pewnego stopnia mistrzostwa chyba w tłumaczeniu, bo pewne kwestie będą brzmieć inaczej w języku polskim, a inaczej w angielskim.
Teraz trochę żałuję, że nie skusiłam się o przeczytanie „Kapelusza pełnego nieba” w tłumaczeniu Doroty Malinowskiej-Grupińskiej, ale przemawiało przeze mnie doświadczenie „Diuny”.

Jeszcze kilka słów o Macieju Kowaliku, który wszak audiobooka czytał. I uważam, że zrobił to bardzo dobrze – akcentował, kiedy trzeba było i to „mhm” Pelagii i „eee” bohaterów faktycznie potrafiło mnie rozbawić całkiem dobrze.

Rozczulam się przy Pratchecie. Trochę to jest tak, jakby wpasowywał się w rzeczy, które przerabiam, a trochę może… żegnam się z tym autorem. A może po prostu facet jest wirtuozem słowa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *