[OPKO] OSTATNIE ŻYCZENIE

Krzysiowi i jego AI

Thiago westchnął ciężko, spoglądając na wielką, pokrytą złotymi monetami górę. Sięgała, zdaje się, siedmiu metrów. Ale to tylko się zdawało turystom, którzy kiedyś, lata temu, tu byli na drodze. W rzeczywistości ta siedmiometrowa rzecz była dopiero zaczątkiem złotych monet. Tylko on to widział; i wiedział. Pomimo ładnych budynków i drzewek, nikogo w pobliżu nie było. Ale gdyby był – pomyślał – to by stał jak wryty, jak ja (hehe), myśląc, że to słońce. Bo popatrz, te złożyska tak świecą, że gdyby nie mój naiwnie słaby wzrok, to by mnie oślepiało.

Wiedział, a może przypuszczał, że do celu pozostały mu od czterech do siedmiu kilometrów. Miał nadzieję, że się nie pomylił i złoże było takie, jak dawniej.

Zerknął na swoją drewnianą laskę. Była bardzo prosta – po prostu utrzymywała starca na stojąco. Chociaż po tym, co przeszedł, równie dobrze mógł tej laski nie używać. “To takie dziwne” i pokręcił głową. Cóż, przynajmniej miał z kim rozmawiać.

Sięgnął do bukłaka – znowu ze zwykłego materiału – i wypił potężny haust wody. Uśmiechnął się i lekko, delikatnie ruszył dalej. Jego kroki były na tyle powolne, że obserwator mógłby się założyć “on nie dojdzie nawet do najbliższego drzewka”. A jednak, gdy tak szedł, to szedł coraz szybciej.

Czy szedł latami? Nie wiedział, ale w podróży był przynajmniej od wiosny. Kwietnia może? Chciał powiedzieć: pamięć płata mi figle, ale nie mógł. Pamiętał prawie wszystko co do sekundy. I swoje życie, i swój sukces, który stał się haniebną porażką jego narodu.

Thiago szedł w szarym, ciepłym swetrze, znoszonych dżinsach, właściwie bez żadnej dodatkowej rzeczy. I zdawać by się mogło, że to niemożliwe, że musiał zabrać ze sobą zapasy, ale on wiedział.

Wszystko znajdzie po drodze. Nawet jeśli nieużywane i stare, to zdające się do użycia. Tak, nawet jeśli mowa o makaronach czy zwyczajnym innym jedzeniu. Przecież mijał już pola pełne rzodkiewek i nierzadko je sam wyrywał; to samo z innymi warzywami czy owocami. Na biedę więc nie cierpiał, po prostu trafiał w miejsca pełne obfitości.

Bo obfitość była wpisana w krew jego narodu.

A przynajmniej tak myśleli do lata 1817, kiedy to okazało się, że wcale nie złapali Boga za rogi.

Thiago nie mógł się oprzeć wspomnieniom. W końcu w latach studenckich tu mieszkał. I widział dziewczynkę, Delfinę, co miała złote włosy, zresztą jak oni wszyscy, dopóki nie osiągną wieku starczego. I biegała, i się śmiała, i się pytała, co na uczelni. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu nazywała go dziadkiem, dziadziuniem, chociaż wtedy miał co najwyżej 20-24 lata. Ach, nie pamiętał… a właściwie pamiętał. Jednak na wojnie musiał wszystkim mówić inaczej.

– Gdzie byłeś dnia dwunastego lipca? – spytał wysoki mężczyzna w stroju wojskowego, który przyglądał mu się bacznie w jakiejś kanciapie. Stanowisko to nie wyglądało na najbogatsze, a Thiago mógł tylko wzruszyć ramionami. Oczywiście, że był na uczelni i wtedy wygłaszał znakomity wykład o bogactwie i obfitości, i o tym, że nikt nie powinien być zmuszany do zarabiania pieniędzy, bo mają ich tyle, że wystarczyłoby i dla stworzenia gór.

Wtedy, w wieku 24 lat nie wiedział, jak ta myśl będzie go później męczyła, dręczyła, a nawet śniła po nocach. Bo wtedy, jako młodzian, złapał przecież Boga za rogi i wydawało się, że nie tylko on: Santana, Bruno, Ancana… i wielu, wielu innych, którzy szli przez życie wraz z nim. Wszyscy stworzyli Zjednoczone Królestwo Obfitości i postanowili wypowiedzieć wojnę – prawdziwą wojnę – niewolniczemu, kapitalistycznemu systemowi.

Bo przecież kapitalizm zniewalał, prawda?

Na tamtą chwilę chłopaki nie mieli zbyt wielu rzeczy; dopiero, gdy udało się rewolucję Wiosny Obfitości przeprowadzić do końca, okazało się, że musi być przywódca. Nie chcieli, pragnęli, by to państwo samo sobie służyło.

– Po co nam władza?! – ryknął na Starym Rynku Santiago. – Przecież sami sobie poradzimy! Wszystko mamy, wszystko posiadamy, nie rozdajemy niczego wbrew przyrodzie, czego tu się martwić?! Obce mocarstwa czy korporacje nie będą pluć nam w twarz! Wolność to obfitość! Obfitość bez pieniędzy!

Wtedy Thiago próbował zaapelować do swoich kamratów, że przecież nie było mowy o likwidacji gotówki.

– Na świecie, w rajskich krainach jej nie mają! – odparł Santana. – Przecież widziałeś mojego ojca, jak o tym opowiadał w barze! No, w barze “Pod mlekiem” zawsze byli wszyscy…

– Kłamstwami – odparł Thiago.

Ale nagle z 27-letniego człowieka stał się czterdziestoletnim i zauważył u siebie garba. Nie widział, by był szczęśliwy. Poza może jednym kolegą, który twierdził, że ten kraj nie ma przywódcy, ale mimo wszystko mianował się przywódcą Kraju Obfitości – taką teraz przybrała nazwa jego ojczyzna. Santana, bo tak się ów jegomość nazywał, twierdził, że wszystko można, ale można kontrolować na przykład kwestię podatków i więźniów politycznych.

– Przecież mieliśmy nie płacić podatków – powiedział Thiago w wieku 28 lat.

– Widzisz, co się dzieje z naszym skarbem – odparł Santana.

– Ale gdybyśmy nie budowali tych gór… i gdybyśmy…

– Cicho, człowieku! Stary system musi się rozlecieć, ale nie kosztem nas, rozumiesz? Rozumiesz, człowieku, Thiago?

Rozumiał.

Wszystkim uderzyła woda sodowa do głowy.

Mimo wszystko, aż do końca swej kariery naukowej, czy biurowej, czy chuj wie… właściwie nie. Jego chuj nie wiedział, kim on miał być. Przychodził co rano do biura, w ładnym budynku, rozkładał papiery, obliczał 2+2=4, bo mu się nie chciało liczyć podatków, których nie było, a na koniec dnia zakreślał, że był, że odbył swoje przykazy do pracowania. Nie musiał pracować, ale chciał coś robić. Tylko on jeden chciał, szukał czegoś praktycznego w zajęciach biurowych. Reszta zajmowała się jeżdżeniem do złych, kapitalistycznych krajów, które to przesiąkły takim złem, że elita Kraju Obfitości musiała w pewnym momencie zaakceptować fakt, iż wyjazdów do tych wrogów narodu już nie ma i nie będzie.

Wtedy skrzyknął się pod ratuszem – albo byłym ratuszem, w zależności od tego, kto jaką wersję uznawał – tłum. Wściekły, horrendalnie głośny tłum. Krzyczeli: “wolności! dotrzymania obietnic! chcemy pieniędzy!”.

I pieniędzy otrzymali. Władze – poza trzema górami, które miały 7, 10 i 111 metrów, wyłożyły jeszcze trzy góry ze złotych monet, które miały ponad 20, 50 i 1000 metrów wysokości. Niby nie wydawało się to dużo w skali innych, naturalnych gór; jednak trzeba było zauważyć, że góry musiały być czymś sklejane, musiały w jakiś sposób się utrzymywać. Najlepiej na lata, żeby było widać i z oceanów, i z daleka – z kosmosu na przykład – bogactwo Kraju Obfitości.

Ale projekt nie wypalił.

Znaczy wypalił, tyle że obywatele pewnego dnia dowiedzieli się, że łażenie po monetach niekoniecznie oznaczało, że mogą je wybierać. Wszystkie były przyklejone na jakiś klej, twardo, mocno i zdało się, na wieki.

Thiago, teraz 74-letni, przyglądał się z bólem na złote góry. Co im po nich, skoro nikt tak naprawdę nie był szczęśliwy? Tłum znowu zaczął się bawić i niemalże doszło do krwawej rewolucji, jak w Rosji, ale ten kraj leżał tak daleko, że wydawał się legendą. Nie mniej Santiago i Santana, dwaj bracia, wpadli na genialny pomysł powstrzymania złego, wygłodniałego tłumu.

– Wszystko sami będziemy robić! – zawołali. – Nie musimy mieć pieniędzy, nie musimy niczego sprowadzać, jeśli sami będziemy orać pola, uprawiać zacne ogrody, szyć, i tworzyć! My żyjemy w obfitości! Czyż nie? O przystanku bieda już zapomnieliśmy – perorował dalej, i mimo to przekonał parę osób, które z kolei przekonały inne osoby, że to ma sens. Że przecież system trzeba budować dalej, że przecież młode pokolenia muszą mieć przykład ze starych: żeby budować coś od początku do końca, żeby się nie poddawać.

Ale pewnego dnia Thiago miał już zwyczajnie tego dość.

Jakaś Komisja kazała dzieciakom mu zanosić wszystko: od bezużytecznych koców, po jakieś stare pościele, chuj wie do czego mu potrzebne, w końcu miał świetny śpiwór z Hiszpanii. A zresztą, komu co do tego, co on miał. Ale próbowali się dowiedzieć, bo jego dom był wyłożony bogactwami ze świata. A on przecież co roku przechodził poza linię frontu, znaczy się – poza granice Kraju Obfitości i tam sobie pracował.

Tym razem Thiago postanowił inaczej.

Ciastka, które mu dzieciaki przyniosły, włącznie ze śniadaniem, były zgniłe, albo przynajmniej kucharka miała bardzo zły dzień i tak nagotowała, że się tego nie dało zjeść.

Wypił tylko pyszną, złotą kawę; a następnie poszedł do domu, bo siedział w ogrodzie, przy białym stoliku. Tak – w nim też miał owoce i warzywa, ale nikt prawie ich nie zrywał, ponieważ jakimś cudem zabezpieczył teren przed resztą świata. To znaczy – tak im powiedział, że obwód swego sadu, ogrodu najeżył pociskami, granatami i czymkolwiek, co wyobraźnia mogłaby tu postawić. W rzeczywistości to on nawet kredki do ziemi nie miał, by wyznaczyć granicę.

I nie zależało mu na tym, ale przynajmniej dzieciaki zawsze się go pytały:

– Można?

– A można, można – odpowiadał.

I miał może czym ich ugościć, ale nie chciały; to one miały go gościć, w końcu jest seniorem i należy mu się specjalna troska.

“Specjalna troska dla idiotów?” – zadawał sobie pytanie, ale nikt nie znał na nie odpowiedzi. No, może ludzie spoza kraju. Tak, tam na pewno wszyscy wiedzieli, dlaczego jego kraj zwariował.

Im był starszy, tym bardziej łapał się na tym, że chaos na ulicach był tylko kontrolowanym chaosem, a nikt już tak naprawdę nie pamiętał, z czego wzięła się nazwa Kraj Obfitości i o co chodziło w rewolucji. Wszyscy po prostu żyli swoim życiem, które było zarazem nieuporządkowane, jak i uporządkowane.

I młode pokolenie nie miało szkół; rodzice uczyli, jeśli chcieli. Prawie nikt nie czytał, bo nikt tego nie umiał robić. Prawie nikt, jednak najstarsze osoby próbowały zrobić coś z tym fantem, a jednak się nie udawało.

Biblioteki były na ogół zamknięte, ponieważ nikomu nie chciało się wysiadywać w średnio zadbanych pomieszczeniach wtedy, kiedy właściwie nikomu nie chciało się przychodzić po książki.

To samo jednak stało się z filmami. To niesamowite, jak narzędzie do ogłupiania przestało być nagle potrzebne, bo ludność stała się tak przebogata w głupotę, że telewizja stała się zbędna.

To przynajmniej myślał on, Thago Delivera. 

Thiago Delivera przed tygodniem dowiedział się, że Santana zmarł na zapalenie żył. No cóż – najmłodszy to on nie był, facet miał jakieś 78 lat i dobrze, że wreszcie odszedł.

Niestety, szaleństwo wpisało się w krew w Kraju Obfitości.

I wtedy, po złotej kawie, Thiago zadecydował.

Opuści to miejsce.

Przyglądał się swojej chacie, ogrodowi i wszystkiemu temu, co posiadał na zewnątrz i wewnątrz. I stwierdził, że nie ma co brać bagażu. Bo jeśli w ogóle 74-letni mężczyzna może przetrwać tak długą podróż, to będzie cud.

A cudów już się nie spodziewał.

Jego jedynym cudem być może była Jola; pochodziła z Polski i przybyła na wymianę studencką. Ale nie chciał pamiętać… ach, nie. To jego koledzy o niej nie chcieli pamiętać. On trzymał w sercu tak mocno, że nawet narrator nie jest w stanie się dostać do brzegu tylko tych wspomnień.

Tak czy siak, Jola wkrótce po studiach pokochała kogoś innego i z nim wyjechała. Później już nigdy nie mieli nawet kontaktu ze sobą.

Teraz Thiago szedł przed siebie. Nie chciał iść z innych stron – po prostu zapragnął zobaczyć, co było za górami. A że nikt już nie chodził na spacery czy nikt nie wyjeżdżał, on sam musiał to sprawdzić.

Więc szedł długo i mozolnie po złotych monetach, udających górę.

Rys. Krzysztof Naróg, technika: AI Midjourney