Tak bardzo II RP.
* * *
Tadeusz Dołęga-Mostowicz pisał świetne powieści, ale także i scenariusze dla raczkującego kina II RP. Jednym z nich miał być „Znachor”, ale filmowcom się jakoś nie bardzo chciało wziąć za historię. Do czasu. Otóż, kiedy wyszła powieść, z miejsca stała się bestsellerem. Dlatego też kino polskie postanowiło zekranizować historię, zresztą – oj, kreowaliśmy wiele adaptacji, ale jedną z najpotężniejszych form gatunkowych był romans. Ludzie w II RP potrzebowali nie tylko kina patriotycznego, ale także i ckliwego, romantycznego, taka postromantyczna mentalność. I to widać w filmie Michała Waszyńskiego. Tak, dosłownie to się ogląda jak romans, a nie jak dramat o profesorze Wilczurze. Ale czy to źle?
Niewątpliwie aktorzy – Kazimierz Junosza-Stępowski (Wilczur/Kosiba), Elżbieta Barszczewska (Beata/Marysia Wilczurowa), Witold Zacharewicz (Leszek Czyński), Mieczysława Ćwiklińska (Szkopkowa) i inni – grają rewelacyjnie. To widać, że są wybitni. Ba! Nawet lekko teatralny sznyt nie przeszkadza, po prostu te role żyją. Czuć, że aktorzy robią, co mogą.
I tak bardzo II RP.
Po pierwsze, Szkopkowa. Na jej przykładzie można scharakteryzować kino II RP: że udźwiękowienie dopiero wchodziło, że jeszcze zafascynowani ludzie kinem nie mogli oglądać kina niemalże doskonałego, do którego nie trzeba pogrywać z pianina, że automyzacja w II RP jest zapóźniona i zresztą, że wielu ludzi, naprawdę wielu, kochało kino. Ach.
Po drugie – gdy pada słowo sądu: „za włóczęgostwo zostaje pan skazany na więzienie”, to od razu otwiera się hasło: „II RP”. Tam dbano o język. Zresztą, widać to i w filmie – dykcja jest na ogół staranna, wszystko słychać, język polski jest taki, no, staranny. Inny od współczesnego. No i także widać trochę inność w zapisach nazwisk, a przede wszystkim skrótów. Na przykład: „pt.” – pod tytułem jest zapisany jako „p.t.” – i widzisz to, i wiesz, że to był poprawny zapis, tak, po wojnie z ruskiej woli język polski przeszedł reformę. No, mniejsza, nie rozprawiamy tu o języku, a o filmie.
Czy to da się oglądać?
Niewątpliwie tak, jednak to specyficzne kino. Nie tylko, że czarno-białe, ale również i… romansowe. To jest romans. Wilczur gra swoją rolę, ale on jest jakby z boku, twórcy obrazu skupili się na miłości Beaty czy jej córki Marysi. To jest główna rola. Dążenie do tego, by Marysia spotkała ojca jest tu naturalne i ciekawe, ale jednak nie przepadam za romansami, to też robiłam sobie przerwy. Nie mniej, to jest kino wybitne. Zwłaszcza, że i w 1937 roku film odniósł sukces finansowy. Komercja komercją, ale coś mi się wydaje, że niejeden kinoman powtórzył seans: „widziałam to już, ale to takie ładne”, jakby powiedziała pani Szkopkowa.
No właśnie, ładne.
W komentarzu link do filmu z 1937 r., a jutro wersja Hoffmana .
PS.: Oczywiście, w obu filmach są zmiany względem książki, ale ja jej nie czytałam i zaczynam poważnie tego żałować .