No, wreszcie nadrobiłam „Valeriana i Miasto Tysiąca Planet” Luca Bessona. I szczerze mówiąc się cieszę, bo otrzymałam dokładnie to, czego potrzebowałam.
Gdy po raz pierwszy ujrzałam trailer filmu, to byłam zachwycona designem świata. Dziś po prawdzie jestem po „Avatarach”, ale przyznać muszę, że te efekty nadal robią bardzo dobre wrażenie i dla oka to jest przemiły widok.
Muzyka jakaś jest, ale nie jest wybitna – po prostu standardowa dla filmów.
A akcja?
Dwóch agentów Federacji jakiejśtam co jest w gwiazdach otrzymuje rozkaz przejęcia tzw. konwertera. Ten okazuje się być cute stworzonkiem i niewiele mu brakuje do bycia naprawdę kawaii nad kawaii. Ale to jest właśnie zasługa designu i wyobraźni twórców, że wszystko jest tam ładne, urocze i w zasadzie wróćmy do fabuły.
No więc akcja przejęcia co prawda kończy się sukcesem, ale problem jest – okazuje się, że na Mieście Tysiąca Planet jest jakaś dziwna przestrzeń, rozrastająca się niczym rak i oni potrzebują konwertera, by się tego czegoś pozbyć. To coś jest rzekomo niebezpieczne, ale…
Uuuuups, czyżbym zespojlerowała film?
Ale szczerze mówiąc, to jest przygodówka, akcyjniak, tu bohaterowie muszą wygrać liczne questy, żeby doprowadzić sprawę do końca.
Taka przyjemna trochę nawalanka w świecie space opery.
I tego właśnie potrzebował mój mózg.
Science fiction bez jakiejś wielkiej, mega filozofii. Historii, która nie jest ciężka jak stado krów i obrazów wolnych od masońskiej symboliki.
A, i jeszcze potrzebował czegoś pogodnego bez jakiegoś turbo wątku romansowego.
To wszystko otrzymujemy w „Valerianie i Mieście Tysiąca Planet”. Ot, przyjemny film na niedzielną potrawkę.