piąty element

Nie mam bladego pojęcia, co się dzieje na Oskarach, ale mam wrażenie, że grafik płakał, jak robił plakat do „Piątego Elementu” Luca Bessona z 1997. A szkoda, bo to znakomity obraz. Przekonałam się o tym dopiero po latach, odświeżając go i likwidując poczucie nudy. To zdecydowanie nie jest film dla dziewięciolatków.

Motyw stary jak świat – bo trzeba go uratować, a zrobi to tylko Piąty Element, istota doskonała i cztery kamienie. I naturalnie, że Bruce Willis – wtedy jeszcze w dobrej formie – przypadkiem trafia na nią, bo to kobieta, i prawie przypadkiem wmieszany zostaje w kosmiczną awanturę.

Pierwsza rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy, to… trzeba pogrzebać w sieci, by znaleźć ten film. Oficjalnie nie udało mi się znaleźć na VOD’ach. Dowodzi to tylko tego, że rezygnując całkowicie z DVD zrezygnujemy z czegoś, co utrwala kulturę, czegoś, co pozwala wrócić do wspaniałych dzieł.

Ale my wróćmy do „Piątego Elementu”, bo druga rzecz, która zwróciła moją uwagę, to sama nazwa. Z pozoru wydaje się, że chodzi tylko o żywioły i równowagę. Ale nie. W liczbach symbolem ludzkości jest PIĄTKA. Z kolei KOBIETA to zawsze symbol życia. Wow, niesamowicie symboliczne i bardzo uduchowione, prawda?

Kolejna sprawa – trzecia już – to to, że ten film autentycznie płynie. Dawno nie miałam tak, że włączę sobie, a tu po 5 sekundach już godzina za mną. Autentycznie nie można się od tego cacuszka oderwać.

Bo jest tu właściwie wszystko, co tygryski lubią najbardziej. Bruce Willis w tłoku akcji, muzyka i znakomity humor. Jest jedna scena-perełka, to jest jak Diva śpiewa. W tym punkcie mamy do czynienia ze świetnym montażem.

No i co mogę powiedzieć o tym klasyku z 1997? Świetny, przejmujący film. Nie nudziłam się, a zabawne wstawki były takie, że czasem musiałam przerywać seans xD. Polecam 🙂.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *