-Ten film coś w sobie ma – powiedziała przyjaciółka. – Ale nie wiem, co.
Postanowiłam zabawić się w detektywa i obejrzeć „Trzy oblicza Ewy” z 1957 roku. Obraz znany jest głównie z wybitnej roli Joanne Woodward, która została zresztą za nią nagrodzona Oskarem. I po seansie wnioskuję, że nie dziwne, iż „Trzy oblicza Ewy” nawet nominowane do najlepszego filmu nie były.
Bo to nie jest tego rodzaju film.
Ogólnie rzecz biorąc: mamy Ewę White, która ma męża i dziecko. Problem w tym, że z kobietą zaczynają się dziać dziwne rzeczy: a to migreny, a to zachowuje się inaczej, niż normalnie, jakby była inną osobą.
Psychiatrzy zbadali ten przypadek, a potem napisali książkę, którą postanowiono przenieść na ekran.
Zrobiono to w bardzo prosty sposób, powiedziałabym wręcz, że w łopatologiczny. Mamy tu bowiem narratora i chyba nawet nie ma takiej intrygi, konfliktu. Znaczy jest choroba – ale właśnie… to jest opowieść o drodze bohaterki, drodze kobiety, którą Ewa White była, którą przeszła.
I powiem tak. Końcówka to jakaś torpeda jest.
A potem siedzisz chwilę w ciszy i zastanawiasz się, co się właśnie stało, co zrobił z Tobą ten obraz.
Bo wiecie, co?
– Ja też nie wiem – odpowiedziałam przyjaciółce. Ale może i Wy spróbujecie się dowiedzieć, co takiego jest w „Trzech obliczach Ewy”, że zmusza do zatrzymania się choć na chwilę?