Złota Malina należy się za tłumaczenie tytułu „Cisza na froncie zachodnim” jako „Na zachodzie bez zmian”. Bo przede wszystkim, takie tłumaczenie odstrasza i kompletnie nie oddaje tego, co chce powiedzieć arcydzieło Lewisa Milestona, które owszem – jest ekranizacją powieści Ericha Marii Remarque’a. Powieści antywojennej, opublikowanej 10 lat po tym, jak facet przeszedł Wielką Wojnę na froncie. Ale tych dwóch panów ze sobą współpracowało, jeśli chodzi o scenariusz do filmu.
I wyglądało na to, że tylko Niemcy mają problem z historią. Dlatego, choć producent Carl Laemme się napalił do roboty, to w pewnym momencie pojawiły się pytania, czy film odniesie sukces taki, jaki powinien, na jaki liczyła firma.
– Jedna z największych niemieckich sieci kin, UFA, powiedziała mi już, że nie chce mieć nic wspólnego z projektem, gdy nasz film zostanie pokazany w Niemczech. Nigdy czegoś takiego nie było, piszą krytycy (książki) w Niemczech, wszystko jest kłamstwem. Ale co nigdy nie powinno się wydarzyć – wojna?! Przeszliśmy przez to. Czy cały brud nie powinien istnieć?! Musieliśmy przez to przejść. A obiekcje wobec walki? Cierpienie było prawdopodobnie wspólne dla obu stron. Jestem pewien, że będziemy mieli naprawdę duży film.
I mieli.
* * *
Bo „Na zachodzie bez zmian” z 1930 roku to arcydzieło. Powstawało w dwóch wersjach: niemej i dźwiękowej, ja miałam przyjemność zapoznać się z dźwiękową, która liczy sobie 2 h i 13 minut. I nie przeszkadzało mi, że film jest czarno-biały, a jakby się uprzeć, to można stwierdzić, że te barwy mają znaczenie, to nie przypadek, że obraz powstał w nich właśnie.
Bo widzicie, cały film jest jednym wielkim symbolem.
Pierwsza scena – szkółka, w której nauczyciel namawia młodziaków do zaciągnięcia się. I jasne, nam się może ci uczniowie wydają starzy, nie mniej to kwestia dyskusyjna. Sto lat temu ludzie faktycznie w wieku 20 lat wyglądali jak 40-latkowie, ponieważ wszystko wcześniej robili. A zresztą, mniejsza o ich wiek. W każdym razie ta scena idealnie przedstawia scenę szaleństwa: będziemy bohaterami, idziemy na front! To jest proste aktorstwo? Być może tak, ale tu bohater jest zbiorowy; to jest cały drugi pułk, w którym służył Paul. Jednak te mimiki twarzy aktorów robią wrażenie, szczególnie na niedzielnym widzu.
Scenariusz ma wiele wspólnego z książką, choć nie uniknięto pewnych zmian. Zresztą, film jako format nie miał innego wyjścia, szczególnie w końcówce. W powieści dwa ostatnie zdania wystarczyło napisać w innej formie – zamiast pierwszoosobowej mamy trzecioosobową. W filmie potrzebna była scena-symbol. Oj, jak ogromny to symbol.
Jeszcze parę rzeczy zapada w pamięć widzowi, ale scena z karabinem maszynowym to istny majstersztyk. Jest bardzo dynamiczna nawet jak na obecne standardy i nie, nie oglądam filmów wojennych, ale nie mniej, dynamizm jest w pełni. I robi wrażenie. A jak człek se pomyśli, że to było w 1930 roku, że sprzęt był cięższy i było więcej kombinowania, to „wow”.
Zresztą wow – bo sceny na froncie idealnie oddają chaos i bezsens wojny.
Dialogi między bohaterami – majstersztyk i właściwie większość z nich zmusza widza do myślenia. Mają coś przekazywać, na przykład… „ej, ale przecież Francuz to człowiek jak my”.
Jest tu też ukazanie intymnej sceny – chociaż tak naprawdę jej nie ma, jest tylko dialog. Nie mniej, wydaje się to jednak znacznie bardziej seksualne i obrazowe, niż tradycyjne ruchańsko w kinie amerykańskim.
Wiecie, ten film wywołał gównoburzę w Niemczech. Narodowcy nie byli zadowoleni ze sposobu przedstawiania niemieckiego żołnierza jako ludzkiego, bojącego się, a tamtejsze ministra musiały się posilić nad tym, by potencjalnie szkodliwe obrazy nie przedostawały się do społeczeństwa. Niemcy początkowo dostali skróconą wersję filmu – ze 133 minut do 85, z wyciętą sceną z butami, które zmieniają właściciela. Gdy wybuchły zamieszki – organizowane przez NDSAP i tak dalej, stwierdzono, że film wywołuje zamęt, więc trzeba go zdjąć z afiszów. No i zdjęli.
A tymczasem cały świat zgodził się z tym, że wojna jest straszna i nie należy jej wywoływać. Ba – w filmie jest scena, gdzie wojna została przyrównana do choroby. Nikt jej nie chce, ale ta i tak przychodzi.
Ale wiecie, co jest najlepsze? Reżyser – poza sceną z karabinem i ogólną prezencją wojny – używa prostych metod. I ja powiem, że na końcu jest prawie tak, jakbyś oglądał/a „Grobowiec świetlików”. Niby tania sztuczka – wspominka bohaterów frontu – ale Jezu, to wali ostro w świadomość.
#arcydziełofilmowe#nazachodziebezzmian#filmantywojenny#LewisMilestone#Niemcy
PS.: Obraz dostał dwa Oskary – za reżyserię i za najlepszy film. W pełni zasłużenie.