Dzień dobereł.
Na Netflixie jest „Sprzedawca marzeń”, ekranizacja powieści Evansa. Samego Evansa nie czytałam, ale chyba nawet trochę żałuję. Bo książka zawsze będzie bardziej rozbudowana, ale. Film mimo stosunkowo niskich ratingów – 6.1. – jest moim zdaniem wart zobaczenia. Choć jego tempo jest wadą tego obrazu, to jednak twórcy zawarli zdaje się kluczowe sekwencje z powieści, które dają ostro do myślenia, wzbudzają refleksję. To taki film dla myślących, może. A może nie, bo to się ogląda przyjemnie, lekko i sennie. Jeśli w połowie seansu nie uśniecie, możecie odtrąbić sukces. Ale. Jeśli nie uśniecie, to dobicie do końcówki nie będzie jakimś turbo wysiłkiem. Po prostu zobaczycie to, co najlepsze.
Generalnie, jeśli macie ochotę odpocząć od ciężkich klimatów, to jest to ten film, mimo że z pozoru opowiada trudną historię.
Otóż, główny bohater… e, nazwijmy go J. – chce popełnić samobójstwo, więc wchodzi na dach budynku. Oczywiście, negocjatorowi się nie udało gościa przekonać do zejścia, ale nagle pojawia się bezdomny. Beztrosko włazi na dach i zaczyna rozmawiać. Udaje mu się przekonać, by J. nie skończył na dole. I teraz J. decyduje się na spędzenie czasu z bezdomnym, który to czas pozwoli mu odkrywać siebie…
No, więcej Wam zdradzać nie będę – zwłaszcza, że film jest na Netflixie. Miłego seansu .