Dzień dobereł. „Doom” z 2005 to dziwny przypadek. Z jednej strony widać, że wszyscy się starali, a chyba najbardziej kamerzysta. Z drugiej strony… to miał być horror. I jako horror to po prostu NIE DZIAŁA.
Mamy tu kilka prób wystraszenia, ale nadal nie działają. W sumie trudno powiedzieć, dlaczego.
Z jednej strony… może zbyt rozwleczony początek? Mamy taką sytuację: jakieś laboratorium pada ofiarą monstrum i marines mają za zadanie odbić grupę ludziów. Rzecz jasna, mówić prościej, niż zrobić.
Nie mniej – akcja jest, trochę się dzieje, a kamera fajnie pracuje. Jest taka dynamiczna. Mało tego, na koniec mamy nawet odwzorowanie widoku gracza, bo przypominam, „Doom” to w kij stara gra, i była to prosta strzelanka.
Widać, że scenariusz był pisany z myślą o prostym zabiegu – żeby fabuła była prosta. Coś jak w „Mortal Kombat” z 1994. Jest argument do bitki – no to się bijemy, bez żadnych filozofii. Tu też trochę tak wygląda, ale dowalają motyw zła i dobra. Mi to nie przeszkadzało, widać, że twórcy chcieli, by widz jakoś odróżniał postacie.
Taaaak, myślę, że im dalej w film, tym lepiej, tym jest ciekawiej.
No i nie ma tu na szczęście momentu Piotrusia Pana, kiedy po 40 minutach się nudzisz i wyłączasz. Jednak po 40 minutach zdajesz sobie sprawę, że fajna nawalanka i – w zasadzie to tyle.
Więc jeśli się nastawisz na horror, to dostaniesz paździerzem w twarz, ale jeśli się nastawisz na miłą nawalankę, przy której możesz odetchnąć od myślenia, to „Doom” powinien się spodobać.