NA WSTĘPIE OGROMNE PODZIĘKOWANIA WSZYSTKIM FANPEJOM I PODCASTEROM ZA… coraz jawniejsze spojlerowanie „Strażników Galaktyki volume 3”. Nie, żeby to było coś złego – w końcu sama też zrobię recenzję (środa, zapraszam), ale no… Trochę nie bardzo mam ochotę na spojlery.
I ja wiem, staracie się, żeby nie spojlerować chamsko, ale prawda jest taka, że najprzyjemniej ogląda się film bez większej wiedzy o nim, bo można się zaskoczyć. Plus do tego, Strażnicy Galaktyki to proste historie.
Nie inaczej jest z volume 2, gdzie Peter spotyka swojego ojca Ego i zostaje przez niego lekko przemaglowany. Więcej nie powiem, aczkolwiek, no…
Dostajemy tu to, co w poprzedniej części, tylko że lepiej i trochę więcej. Otóż, nasza drużyna to najemnicy, muzyka nadal jest świetna, a poza tym mamy sporo humoru – w dialogach przede wszystkim. No i jest kolorowo. Bardzo mi się spodobał design planety Ego, naprawdę urzeka i myślę, że tolkienowskim elfom by się spodobała.
To, co mi się nie spodobało to to, że mimo wszystko seans się trochę dłużył. Owszem, czuję się po nim bardzo dobrze, ale mam wrażenie, że dwójka mogłaby być odrobinę krótsza. Coś tu jest takiego, co można wyciąć, choć trudno odgadnąć, co. Bo wiecie: tutaj twórcy budują relacje między bohaterami i my ich naprawdę poznajemy. Zapewne tym manewrem trójka wygra, ale o trójce w środę.
Film płynie, chce płynąć, ale momentami się zacina. Za to w finale – finał działa całkowicie. Coś pięknego. Znaczy, ja poczułam emocje, ja poczułam wzruszenie i nie dlatego, że zobaczyłam coś innego, niż zwykle. Bardziej dlatego, że serca twórców pracowały w trakcie realizacji i to czuć. Naprawdę.
Jeśli spodobała Wam się jedynka, to dwójka także prawdopodobnie przypadnie Wam do gustu. Ja w każdym razie czuję się tak zrelaksowana, że z ogromną przyjemnością siądę do czegoś poważniejszego.