– uwaga, spojlerowo!
Musimy porozmawiać o „Sound of Metal”. Ja wiem, że już wszyscy go widzieli, nie mniej… zapewne na IMDB omijacie komentarze od 1 do 6, a to błąd. Przynajmniej w tym wypadku, bo zawierają dość rzeczowe informacje, co tu się odjewapniło z pewnym tematem.
Prawdopodobnie każda osoba, która ma niedosłuch czy jest niesłysząca będzie miała lekką przynajmniej bekę z tego filmu. Ja wiem, że filmy z natury zawieszają prawdziwość, ale – no właśnie – tu mamy dwa problemy. Po pierwsze, informacje, jakie są podawane widzowi na temat implantów. Po drugie, to co się dzieje…
…a dzieje się mało. Nie mówię, że filmy spokojne, jednoosobowe są nudne. Ale ten ma problem z powiedzeniem, co właściwie chce przekazać odbiorcy.
Bo mamy tu tak: Ruben i jego żona Lou są muzykami heavymetalowymi, więc dają koncerty. I pewnego dnia Ruben traci słuch. To była pierwsza scena, która wydała mi się dziwna – teraz dopiero zauważył, że ma 23% słyszalności w każdym uchu? To bardzo mało, ale prawdopodobieństwo, że wystąpi naglica w przypadku ciągłego muzykowania jest raczej niska. Chyba że musiałoby nadawać coś na naprawdę wysokim poziomie, by coś się w uszach zrobiło.
No więc wróćmy do Rubena, który jest tym faktem przerażony. Nie dziwne; koniec końców słuch na pewnym etapie życia wydaje się być czymś niezastępowalnym. Tyle że dziewczę odsyła go do odizolowanej społeczności uzależnionych, którzy też są głusi. Ona przy nim nie może być, bo takie zasady tejże.
Tak, to jest film o ćpunach.
Na terapii, ale ćpunach.
Tu należy się uwaga, że uzależnionym pomaga odcięcie się od starego środowiska, więc izolacja nie wydaje się być złym pomysłem. Nie mniej, wciągamy się w historię głównego bohatera, który nawiązuje więź z dzieciakami ze szkoły, gdzie także się uczy języka migowego (miganego? – tak, są dwa pojęcia, ha ha).
Oczywiście Ruben jest niegrzeczny, więc codziennie rano wchodzi nielegalnie do gabinetu szefa i grzebie w internetach. W ten sposób dowiaduje się, że Lou pojechała do Paryża, a on sam nawiązuje kontakt z audiologiem, żeby załatwić sobie implanty.
I kiedy je sobie załatwił, to zostaje wyrzucony z ośrodka, bo jako słyszący nie może w nim przebywać. OK… argument szefa projektu jest spoko – nie warto traktować niedosłuchu jako choroby. Tylko pytanie jest takie, czy izolacja nie sprawia przypadkiem, że wspólnota zachowuje się jakby była na coś chora. No i jeszcze jedna rzecz: czy to źle, że ktoś wybiera słyszeć?
Wróćmy do tego audiologa, bo tu wydarzyły się rzeczy być może szkodliwe.
Proces wyglądał tak: od razu operacja, od razu ustawienie implantów i papa.
Gdy zobaczyłam operację miałam wrażenie „wtf? czemu tak szybko?”. Nie żeby coś, ale na przykład „Sonata” w dwuminutowej scenie przekonała mnie, że konsultacje z lekarzem były poważne, że temat został potraktowany rzeczowo. Tu natomiast Ruben wziął telefonik, babeczka zrobiła i yolo. Yyy? Serio? Już nie mówiąc o tym, że zakładanie ślimaka to proces bardzo długi. No bo najpierw jest długa konsultacja. Potem zakłada się na jedną stronę i dopiero jak w trakcie się człowiek przyzwyczai i podreperuje, to można drugą robić. Tak, NAWET W PRZYPADKU APARATU SŁUCHOWEGO mówią, by w razie dziwności dźwięku przychodzić i będzie się kręcić. Tu nic nie było, żadnych informacji, że należy przychodzić na wizyty, absolutnie nic. Od razu dwa na uszy i tyle. To nieważne, że jak założysz na 2 implanty – na lewy i prawy – to spowoduje to taki kombajn dźwiękowy, że jprdl. Wieści niosą, że osoby tak potraktowane popełniły samobójstwo.
I to nie jest dziwne, ponieważ to, co dźwięki z filmu chciały nam przekazać było bardzo chaotyczne, ale też prawdziwe. Takich wrażeń dostarczały aparaty słuchowe z lat 80-90′, jak się wchodziło w tłum, to istniało ryzyko, że z rozmowy dupa.
Za to decyzja artystyczna, by zrobić takie drętwe dźwięki była udana, bo widz raczej nie wytrzymałby przez 90′ minut takiego prawdziwego szumu usznego, gdyż jest on często niewygodny, piskliwy. Ale czy widz rozumie, że facet ma szum uszny? Rozumie, że film stara się oddać to, jak słyszy, ale czy on wie, co to jest? Moim zdaniem nie bardzo co w tym filmie zostało wyjaśnione z perspektywy osoby niedosłyszącej/niesłyszącej. Nie mniej, uważam, że twórcy „Sonaty” postanowili się posłużyć wzorcem z „Sound of Metal” i wyszło im to zajebiście dobrze.
Ruben – kiedy zostaje wywalony z tej izolującej się grupy – idzie do ojca Lou, ten go przyjmuje. No i dziewczyna w końcu wraca do domu i… no właśnie, Lou ma na początku filmu ciekawą rolę. Potem jej wcale nie ma i na końcu… jest płasko.
Historia kończy się sceną, gdzie facet wychodzi na miasto – więc jest w tłumie, więc jest w hałasie. I dzwony kościelne się odzywają i on wyciąga te swoje połączenia ze ślimakiem po to, by zanurzyć się w ciszy.
Koniec.
Koniec. który wywołał mój śmiech. Ej, ja wiem, że Wy prawdopodobnie nie rozumiecie, co mnie tak rozbawiło. Ale, no może… to jest jakaś dobra puenta do tego, jak zaprezentowali temat niedosłuchu/braku słuchu. Skoro to nie jest choroba, nie ma potrzeby izolacji i nie ma też potrzeby odcinania się od bliskich. A informacje o ślimaku są takie na poziomie „bo tak przeczytałem na onecie”. No bo… przy takiej prędkości ustawienia dźwięków na full nic dziwnego, że facet wybiera ciszę – spokój i harmonię.
Poza tym ciągle sobie zadaję pytanie: co film miał nam powiedzieć? Osobiście z seansu wyniosłam pytanie „to naprawdę dostało Oskara?”.