Nuda.
W sumie to tyle, jeśli chodzi o recenzję „Piotruś Pan i Wendy”, bo o ile nie jestem już dzieckiem, o tyle nie sądzę, by dziecko znalazło coś ciekawego w tym filmie. A ten niby próbuje być samoświadomy, na przykład w scenie, gdzie śpiewają, a jeden z bohaterów:
– Znowu śpiewają? Mam dość.
Ha ha, śmiechom było co nie miara, tyle że nie.
Nic tu nie działa; w jakiś sposób chodzi o to, że widz w trakcie seansu czuje nudę. Ba – nawet multi kulti wydaje się nic nie znaczącym elementem. Dzwoneczek jest czarnoskóra? No, obchodzi mnie to tyle, co kot napłakał. Tak samo jak wątek z Indianami, który chce być, ale jednocześnie nie chce być, bo on nie jest jakoś super rozbudowany i właściwie mogłoby go nie być.
Szczerze, poczułam zmęczenie filmem już w trakcie siódmej minuty, kiedy Wendy była tak bardzo tą silnom i niezależnom kobietom. I to nawet nie tym, że była silnom i niezależnom, tylko tym, że było to w tak wtórny sposób przedstawione, że może nawet lekko trącić myszką. Serio, ile razy to już widzieliśmy? Czy naprawdę tego inkluzywnego, nowoczesnego wątku nie można było rozpisać inaczej?
A sama Nibylandia… jest szara. Nie przedstawia sobą niczego, oprócz jakiś wybrzeży angielskich. Generalnie jeśli się tak zastanowić, to raczej nie jest to dziecięca, niewinna, kraina. Raczej jest to kraina dziecka w stanie smutku.
Żeby było śmieszniej – zdecydowałam się na obejrzenie tego filmu tylko po to, by zobaczyć, jak bardzo jest to poprawne politycznie. I powiem Wam, że tej poprawności nie widać, bo poza Wendy jako Mary Sue, to wszystkie te wątki są absolutnie miałkie i nic nie wnoszące do seansu.
A zgadnijcie, kto najlepiej gra w tym czymś? Oczywiście, że Kapitan Hak. Widać, że aktor zrobił, co mógł, by sobą coś zaprezentować i mu się to nawet udało.
Więc, jak już pisałam, nudne, miałkie i nie polecam.