lotr

W ciągu dwóch dni obejrzałam 6 filmów trwających po mniej więcej trzy godziny. Wszystkie z uniwersum Śródziemia i wszystkie wyreżyserowane przez Petera Jacksona. Chłop powinien zająć się kręceniem fantasy, ale do rzeczy.

O tym, że film „Powrót króla” jest wyrąbisty nie trzeba chyba mówić, zwłaszcza po dwudziestu latach. A że akurat jest ładna, okrągła rocznica premiery, to – przynajmniej w tamtejszych – amerykańskich i kanadyjskich kinach zobaczyć można wersję rozszerzoną.

I zgadzam się, że to jest film, który bardzo warto zobaczyć na dużym ekranie.

Toż cała trylogia Jacksona jest arcydziełem filmowym, począwszy od muzyki, a na efektach specjalnych skończywszy. Nie uwierzycie, a może i uwierzycie, ale większość z nich nadal wygląda wyrąbiście dobrze. Dobra, może znajdą się momenty, kiedy coś trąci myszką, ale – witamy w CGI. Tak to właśnie działa, ale ogólnie w ogóle nie czuć upływu czasu.

Seria zdobyła ok. 17 oskarów i jest to seria bez przekleństw i bez golizny. I prawie każdy w którymś momencie płakał, a przynajmniej się wzruszał. Nie? To sprawdź, czy wszystko u Ciebie w porządku.

Nie, serio – przy takim dziele trudno nie mieć emocji. O Boże, jak ja się wzruszałam.

Ale… No – to jest historia. To jest fantasy. To jest to, czego my, fani tego gatunku potrzebujemy. Nie żadne „Rody smoków”, tylko to. Czyste i piękne fantasy.

I to fantasy – ta ekranizacja „Władcy Pierścieni” się udała. Nie ma sensu robić ani serialu, ani filmów z tej samej historii. Bo po prostu nieprześcignione są te filmy głównie dlatego, że to ARCYDZIEŁA KINEMATOGRAFII.

Chcesz się z tym kłócić? A, że co, że Oskary wcale nie są określeniem jakości filmów?

Ależ te filmy są nadzwyczaj jakościowe.

W skrócie może określę, czym jest arcydzieło w kinematografii. I chociaż nie będę używać żadnych przypisów, to spróbuję sama, na kanwie własnych uczuć… no, bo widzicie. Arcydzieło to przede wszystkim coś, co wzbudza w nas wrażenia – emocje, stany wszelkiego rodzaju, a nawet podbija świadomość. Przykładem arcydzieła literackiego jest „Diuna” Franka Herberta, która jest NIEEKRANIZOWALNA.

– Ale przecież mamy Villeneuve!

Serio? Tak, mamy, ale przy jego „Diunie” podstawowym argumentem na pójście do kina nie była fabuła, a było… „bo to jest film działający TYLKO W KINACH”. To już skreśla pozycję z listy arcydzieł. To bowiem jest oglądalne na każdym rozmiarze ekranu.

Ach, muzyka jest piękna, ale miałam trochę wrażenie, że typowa dla tego twórcy.

MUZYKA to jest we „Władcy Pierścieni”. Ta chwila, te dźwięki, och, piękno. Czujesz sercem te wszystkie nuty i nic nie trzeba dodawać.

Kolejną rzeczą, na którą się składa arcydzieło filmowe są zdjęcia, warstwa wizualna. I choć „Manhunter” z lat 80′ nie jest arcydziełem, ale wizualnie jest to niesamowita rzecz. Na ten przykład, „Władca Pierścieni” to także arcydzieło – bo wszystko tu działa. Widzisz Shire, mieściny elfickie i myślisz sobie, że to jest tak zarąbiście, wyrąbiście piękne, że się aż wzruszasz. Na początku. Potem się przyzwyczajasz, ale jeśli tylko zwracasz uwagę na wizualia bardziej, to są momenty, kiedy zdjęcia robią naprawdę robotę.

Co innego efekty w CGI. Tych… No właśnie. Na tamte czasy były czymś fenomenalnym i docenionym. To było widowisko. Czy teraz nadal jest?

Ależ oczywiście, bo arcydzieła mają to do siebie, że nie zwracasz uwagi na to, że efekty trącą myszką. Po dwudziestu, czterdziestu latach NADAL się to pięknie ogląda. Taki np. „Tron” z lat 80′ – powiecie, że tu mocno zapajęczynowane efekty, ale, no… zarąbiście mi się oglądało tę serię. I zwracałam co prawda uwagę na efekty, ale wystarczy trochę dodać wyobraźni, by pomyśleć sobie „ej, to przecież ma tyle lat, taki film w stylu retro”. Czy jakoś tak.

No i niestety, ale dla „Rings of Power” od Amazona – te efekty we „Władcy” Petera Jacksona NADAL wielokrotnie lepiej wyglądają, niż w serialu. To nie jest byle jakie.

Kolejna rzecz, którą cechuje się arcydzieło filmowe to sposób reżyserowania. Ustawiania scen. Wiemy, że Peter Jackson wykorzystywał liczne wypadki na planie, by nakręcić rzecz jeszcze lepiej. OK., ale zdaje się to normalną praktyką na planach filmowych. Rzecz nie w tym, by tak robić, ale zbudować napięcie. I, hmm, można się kłócić, że sposób reżyserowania Jacksona nie jest jakiś wyjątkowy, ale zobaczmy… Miał trudność głównie w tym, że wziął się za monumentalne księgi i trzeba było to jakoś ustawić na ekranie. Znowu nie chciał robić 5-godzinnego seansu standardowego w kinach, bo to byłoby trochę bez sensu. Aczkolwiek przyznaję, że mi mało po tych kilkunastu godzinach spędzonych z „Władcą”. A dlaczego? No właśnie między innymi dlatego, że nawet proste wydarzenia wzruszały. Stoją naprzeciw siebie – elfka i człowiek i widzisz, że się kochają, nic się nie dzieje, ale jakoś… nie możesz zahamować wzruszenia. Widzisz, że armia biegnie na orków, z okrzykiem na ustach „Za Froda!!!!!” i jakoś bierze cię na wzruszenie. I wreszcie, DOSKONALE WIESZ, CO DALEJ BĘDZIE. Bo TY WIESZ, że Frodo wrzuci pierścień do lawy (czy czegoś podobnego). Ale mimo wszystko masz w sobie taką ekscytację, takie spięcie oczekiwania, że czekasz z niecierpliwością, że chcesz się dowiedzieć, czy on to wrzuci, czy co się stanie i jak się stanie i… w ogóle. I jasne – do mistrzowskiej, końcowej sceny „Milczenia owiec” brakuje, bo tu wystarczyło, że Jackson pokierował aktorami, ustawił kamerę, pomyślał i… no, właśnie.

Dawno nie czułam takiej ekscytacji na finale. Finale, który widziałam jakieś 20 lat temu, finale, który znam – bo przecież i czytało się Tolkiena, i się go oglądało, przerabiało na różne sposoby.

To jest sztuka.

Ba!

I kiedy wreszcie wychodzisz z tego przysłowiowego kina, to nadal chcesz. To nadal chcesz być w tym świecie, nadal ciągnie cię do jego epickości. No, wow.

Robi to sercem – po prostu, Jackson i pozostali twórcy „Władcy Pierścieni” wpakowali w te filmy swoje emocje, swoją miłość do Śródziemia. I dosłownie tyle wystarczyło, by uczynić arcydzieło kinematografii światowej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *