W światku ezo toczy się dyskusja o tym, czy uczestniczyć we wspólnych, zbiorowych medytacjach organizowanych w internetach czy na powierzchni. I wiecie, co? Nie, dziękuję. Przekonałam się już na własnej skórze, jak to jest głupi pomysł. Oczywiście część informacji w tej sprawie dotarło do mnie niedawno, oświetliło mi obrazek „ej, jesteś fajna”. Ale może od początku…
…a na początku było zgrzytanie zębów
Ponieważ byłam w fatalnym stanie emocjonalnym i nie wiedziałam, co zrobić ze swoim życiem. Nic dziwnego, brak połączenia – głębokiego – ze swoją Duszą, z tym co we mnie, nie daje pozytywnych rezultatów, zwłaszcza w świecie z reguły nieprzyjaznym dla ludzi. Kończąc to przydługie zdanie, byłam świeżo jeszcze po pewnego rodzaju załamaniu nerwowym, tyle że go nie wpisano do kart szpitalnych, bo po prostu poszłam do Centrum Interwencji Kryzysowej. Uratowało mi to życie, ale sytuacja dalej nie była dobra, bo wiedziałam, że tu nie chodzi o zewnątrz. Czułam to w jakiś sposób i zapewne dlatego zdecydowałam się na przerwanie terapii u – było nie było – wspaniałej psychoterapeutki. Pozdrawiam szczerze wszystkich, którzy tam pracują w Gorzowie, jesteście w moim serduszku na zawsze, wspaniali ludzie. Wracając do rzeczy, wiedziałam, że trzeba wejść do wnętrza, a że często wówczas przebywałam w bibliotece, to miałam też łatwy dostęp do informacji o wykładach buddyjskich i… i powiem szczerze, mądrości i medytacja zrobiły na mnie ogromne wrażenie. A ponieważ także czułam, że zawsze chciałam spróbować z tym fantem i dla odmiany buddyzm był w Gorzowie i nie musiałam czekać na zbawienie, to poszłam. Skorzystałam. I z wykładu, i z późniejszych spotkań, jakie sanga (czy jak to się tam zwie) organizowała.
I co?
I tak od 2014 do powiedzmy połowy 2015 roku, żeby to jakoś uściślić dla potrzeb tego tekstu. Może dłużej, ale im dłużej to trwało, tym było gorzej. Po pierwsze, nie widziałam efektów. Po drugie, jakoś na siłę to robiłam. Czy to się nie łączy ze sobą? Czy nie kierowałam się umysłem, ego? Wywalmy do kosza takie pieprzenie. Chciałam się zmienić w sensie chciałam być kimś lepszym, owszem, to prawda. Chciałam się naprawić, jasne. Ale nie wiedziałam w jaki sposób mam to zrobić, a najlepszym rozwiązaniem, bo najprostszym wydawały się medytacje buddyjskie. Na wyciągnięcie ręki i rzut beretem, czemu nie? Ale też czułam, że coś jest nie tak. Może to znowu ja ta zła i te medytacje mi z jakiegoś powodu nie służą? Tak czy inaczej, wracałam po nich „pełna światła, naergetyzowana” i jakby to określił mój tata: „pozjadała wszystkie rozumy”. To było doskonale widać. I o ile ktoś mógłby stwierdzić, że to nie jest prawdziwa medytacja, to co uprawiałam, to zaraz do tego przejdę. Bo jest jeszcze Osho, którego warto wymienić.
A warto ze względu na tę książkę:

Osho – żebyście mnie dobrze zrozumieli – jest doskonałym przykładem tego, jak wiele różnorodności jest w nas samych. Ciągle wykładał i ciągle wychodziły różne książki z medytacjami a to na tamto, a to na tamto. A dlaczego? Bo medytacji jest nieskończenie wiele.
Każda Dusza wie, jak to zrobić i każda może na swój sposób przebywać sama ze sobą. Bo to chodzi właśnie o to. O wyciszenie się, a nie tylko oddech, o spojrzenie w głąb, a nie tylko na koraliki trzymane w ręku. Nikt nas nie uczył trzymania się blisko Duszy i teraz przez to prawie cały świat ma problemy. A sprawa jest prosta jak budowa cepa, ale narobiło się tyle podręczników, poradników, ach, w czym wybierać? Mało tego, tzw. guru także nie ułatwiają sprawy, bo tworzą kolejne i kolejne wersje medytacji. Podręczniki do czegoś, co naturalnie nie trzeba by było robić. Bo albo ma się kontakt z Duszą, albo się go nie ma. Proste jak budowa cepa, a jesteśmy otoczeni tyloma bzdetoletami, że naprawdę, usiąść, zamknąć oczy i pogłaskać Matkę Ziemię to jest jeden z najlepszych, według mnie, sposobów na wyciszenie się i zajrzenie do środka.
– Źle to robisz – powiedział kolega z medytacji i poprawił mnie, liczenie koralików. No świetnie, doskonale. Poprawiłam, ale co mi to dało? W sumie niewiele, uwaga wciąż była bardziej na zewnątrz skupiona.
A tak właściwie nie wiem, czy wiecie, co się robi na medytacjach buddyjskich? Och – oczywiście, że każdych. Oczywiście, że nie ma znaczenia rodzaj szkoły. Wszystkie uprawiają to samo i w zasadzie tylko słowa się zmieniają. Światełka, które wizualizujesz (obraz na zewnątrz), liczenie na buddyjskim paciorku (uwaga zwrócona na zewnątrz, żeby umysł uciszyć), to wszystko sprawia, że nie wchodzimy do Serca, tylko wchodzimy… no właśnie, do czego wchodzimy? Do czego się podczepiamy?
Nawet nie chce mi się interpretować ich tekstów medytacyjnych dokładnie. Z jednego prostego powodu. Uważam to za taki sam bullshit, jak piękne, katolickie czy inne msze w znanych i nieznanych nam religiach. To wszystko jest jedna i ta sama sekta. To wszystko prowadzi do wyprania emocji, do braku kontaktu ze sobą tak naprawdę: niby go masz, ale go nie masz. Nie masz, bo no dobra, kierujesz uwagę na płuca, ale przecież przy kontakcie z Duszą, ciałem, niespecjalnie trzeba się tego uczyć. Serio, uwaga bardzo wiele zmienia.
A medytacje buddyjskie to podpięcie się pod kolejne – za przeproszeniem – … dobra, bo jeszcze taki weźmie i powie, że jego uczucia religijne zostały obrażone. Wspaniała świadomość własnej Duszy, połączenia się ze sobą. Życzę Ci wszystkiego dobrego, naprawdę, ale jedźmy z koksem dalej.
Bo to nie wszystko. Zrezygnowałam z medytacji buddyjskich, bo widziałam, że one nic mi nie dawały, nic nie zmieniały. Wciąż byłam w takim samym bagnie. Serio? To po co medytuję? Źle to robię? Ale jak można źle medytować? No jak? Przecież przebywanie ze sobą to naturalny stan Istoty, którą jesteśmy. Tylko widzicie, właśnie jest taki problem, że ja muszę popracować… nie, nic nie muszę. Chcę popracować nad odpadnięciem paru bzdetów, w tym biczowanie się. Właśnie, miałam wieczne poczucie winy i niby trochu się ono oczyściło, ale w rezultacie uwielbiać zaczęłam bicie siebie, nie wiem, po jakiego grzyba. Ja nie muszę cierpieć, ale ciągle wracam do schematu. I tak na przykład, obwiniałam siebie, że nic mi nie wychodzi, włącznie z medytacją buddyjską. „Dlatego żem debil” te spotkania nic mi nie dawały. Oczywiście.
Dopiero wczoraj zadałam sobie ZAJEBIŚCIE WAŻNE PYTANIE.
Jak, do cholery, miało to cokolwiek dawać, jeśli tak naprawdę nie robiło wewnętrznych spotkań, bo się skupiało na jakiś zewnętrznych światełkach, no i jak do diabła, miało to cokolwiek zmieniać, skoro tak naprawdę wybierało ze mnie energię?
– U wielu ludzi to działa – powiesz. Oczywiście. Tak jak u chrześcijan działa modlitwa. Masz to, w co wierzysz. W teorii. W praktyce wszystko zależy od świadomości, a ja uważam, że medytacje buddyjskie i jakiekolwiek związane z jakąkolwiek wspólnotą są wywalaniem z człowieka energii. Egregor X się żywi ludźmi. Niedobrze, ale że to jest „uduchowione” to nikt do tego się nie przyczepi. Weźmy trochę parę prawd, półsłówek, napiszmy tak, by nikt tego nie rozumiał i voila! Wielkie dzieło zbawienia ludzkości, pracy z ludzkim umysłem gotowe!
Tak naprawdę oddech – praca z nim wyzwala. Ale zauważyłam, że jak ma się połączenie z Duszą, jak się zwraca na nią uwagę, to oddech sam naturalnie przychodzi, zwracanie na niego jest tak naturalne, jak… oddech właśnie. Więc, tu nie trzeba filozoficznych bzdetoletów, tu trzeba stanąć w sobie i powiedzieć do wnętrza „kocham cię” i naprawdę, nie trzeba robić tego z zamkniętymi oczami (choć to pomaga) i z jakimiś koralikami.
Jaki z tego wniosek?
Jeżeli medytacje buddyjskie i msze kościelne są wybieraniem z człowieka energii, to logicznym będzie, że KAŻDE WSPÓLNOTOWE, ZBIOROWE MEDYTACJE organizowane w internetach będą działały na podobnej zasadzie. I proszę mi nie walić tekstem „jest tak jak myślisz”, bo tu chodzi o to, by ufać sobie, swoim odczuciom i doświadczeniom. Z tej perspektywy, moje doświadczenia mówią, że wspólne medytacje to fatalny pomysł. Chyba, że macie naprawdę zaufaną osobę, ale to inna sprawa, pokażę to w innym tekście.