nigdy więcej

Dla Argentyny ten film jest ważny z dwóch powodów. Po pierwsze, tamtejsza kinematografia była nieobecna przez siedem lat na konkursie oskarowym, a teraz walczy o trzecią statuetkę w kategorii filmu międzynarodowego. Ale po drugie i najważniejsze, „Argentyna. 1985” to film o traumie narodowej i tego, jak Argentyńczycy sobie z nią radzą, zresztą – do dzisiaj muszą ogarniać skutki tamtejszej punty wojskowej, która rządziła w jakiś tam latach.

Ano, właśnie – nie muszę znać historii tego kraju, by dobrze się czuć na tym dramacie sądowym, ponieważ film jest przeznaczony na rynki międzynarodowe. Widać to przede wszystkim w stawkach pisemnych w stylu „Tylko jeden człowiek może wnieść akt oskarżenia i jest nim Julio Strassera”. Oczywiście, na ekranie widzimy to w mniej stabloidoizowany sposób, nie mniej, daje się wyraźny znak widzom, że nie są idiotami, ale muszą być wprowadzeni do sytuacji. No bo faktycznie – w pierwszych minutach poznajemy pana prokuratora, który jest niezwykle zestresowany tym, co go czeka.

Pierwszy akt jest może i powolny, ale nie łudźmy się – to dzięki niemu poznajemy bohaterów i mamy szansę na zżycie się z nimi.

Więc w sumie… nie wiem, czy jest taki najgorszy… powolne tempo co prawda może być wymagające dla widza, bo nie mamy tu przebojowego i młodego prokuratora, który chce sprawiedliwości, a starszego i doświadczonego życiem ojca.

W dodatku wojsko, jak to wojsko nadal ma siłę.

Proces napotyka na trudności, bo doświadczeni ludzie w prawie nie chcą mieć w tym udziału. Ale za to niedoświadczeni? Młodzi? Jak najbardziej!

I powiem Wam, że aktorzy odgrywający młodych gniewnych, którzy zbierają te wszystkie materiały, jeżdżą tu i tam, są po prostu genialni. Zwłaszcza ten rudy, żartowniś. Tym scenom daje to taką energię „yeah, jedziemy, wywalczymy!” i to się bardzo czuje. A im bliżej końca, tym widz czuje się coraz bardziej zżyty z tym, co widzi na ekranie.

Aktor odgrywający rolę zastępcy prokuratora również był młody, ale powiedzmy sobie szczerze – miał pewien wątek do odegrania. To „jezu, boję się, może mi coś zrobią?”. Bo rzeczywiście junta i ich przyjaciele zastraszali prokuraturę i świadków. Niby zlewano, ale scena, gdzie zastępca prokuratora rozgląda się wokoło, patrzy nerwowo na salę sądową rzeczywiście oddaje powagi sytuacji.

Gdy aktor odgrywający Julio Strasserę – prokuratora – Ricardo Darin – odtwarzał przemowę końcową, to ja faktycznie czułam tę charyzmę. Sam Strassera – wnioskuję po zdjęciach – miał ładną energetykę i wydaje mi się, że był najlepszym człowiekiem do tego, co zrobił, a raczej, czego dokonał.

„Argentyna. 1985” zdobył trzy nagrody na festiwalu Kina Latynoamerykańskiego – 43. podejście – odbywającego się na Kubie. To nagrody za kierownictwo artystyczne (Micaela Saiegh), Ricarda Darina i za scenariusz (Santiago Mitre, Mariano Llinás). I powiem co do artystycznych wizji… Bardzo podobają mi się te wstawki z nagrywania TV, w takim klimacie mocno retro, jakby rzeczywiście wstawiali archiwalne nagrania, to było bardzo przekonujące. Na końcu filmu mamy jednak zdjęcia z tego, co było i widać różnice na niektórych ujęciach, ale wciąż – dam tu przykładowe zdjęcie ukradzione z argentyńskiego internetu, gdzie młody prokurator stoi ze starym prokuratorem 🙂. Także casting się spisał.

Co do muzyki, to nie wiem… jest taka… minimalna, ale miło posłuchać argentyńskiego zaśpiewu.

Ostatecznie wolałabym, żeby Oskara za międzynarodowy film zdobyła „Argentyna.1985”, niż nasze polskie „IO”. Dlaczego? Bo porusza NAPRAWDĘ WAŻNY TEMAT i czuć, że absolutnie wszyscy starali się sprostać zadaniu – nie tylko odtworzeniu tego, co było, ale również, żeby HISTORIA BYŁA GODNIE NAKRĘCONA. I im się udało, moim zdaniem.

noc bez końca

Eriton Luiz Tonetto Lopes to biznesmen, który stracił dziecko w pożarze w 2013 roku. Wtedy to w nocnym klubie „Kiss” doszło do tragicznego… właściwie nie wiem, czego – bo to nie był wypadek. Jakiś muzyk stwierdził, że sobie ogniem pohula na scenie, w zamkniętej przestrzeni. No to się podpaliła pianka na suficie. W klubie było 1000 osób, zginęło 242, a pozostali trafili do szpitala przynajmniej na skutek zatrucia cyjankiem.

Ale wracając do biznesmena, po latach powstała książka Danieli Arbex, a Netflix postanowił ją sfilmować.

Tylko że tradycyjnie nie powiadomił o tym samych zainteresowanych, czyli rodzin ofiar.

W związku z tym pan biznesmen stwierdził, że tak być nie może i złoży pozew przeciwko platformie, ponieważ – cytuję za kulawym translatorem Googla: – „Chcemy wiedzieć, kto na tym zyskuje. Nie dopuszczamy do tego, żeby ktoś zarabiał na naszym bólu i śmierci naszych dzieci. Chcemy zrozumieć, kto na to zezwolił, kto został ostrzeżony, bo wielu z nas nie poszło. Są rodzice, którzy czują się chorzy z powodu serii. Minimum, którego teraz żądamy, to przekazanie części zysku na leczenie ocalałych i na budowę pomnika Pocałunku. Nie chcemy dla siebie żadnych pieniędzy”.

Drogi Netflixie – teraz powinieneś charytatywnie przekazać pieniądze na stowarzyszenie rodziców ofiar.

Ale przejdźmy w końcu do było nie było, zajebistego serialu liczącego sobie 5 odcinków.

* * *

Wszystko tu gra i mam wrażenie, że jest na najwyższym możliwym poziomie. To nie jest tylko to, że Netflix wyłożył na to pieniądze, bo budżet raczej standardowy o tyle, że się platforma nim nie chwaliła. Wydaje mi się, że twórcy – od charakteryzatora, przez reżyserów, muzyków, aż po samych aktorów – chcieli po prostu oddać hołd ofiarom i poszkodowanym. W sumie, to tym bardziej przykre, że Netflix nikogo w tej sprawie nie powiadomił i nie chodzi o informacje prasowe, a o przynajmniej komentarze, konsultacje. Choć – jak pokazuje przykład twórcy mangi „Cowboy Bepop” – Netflix i tak zapewne by je olał.

No, ale koniec końców serial wyszedł sztos.

Po pierwsze – muzyka. Jest taka… klimatyczna. W najważniejszych momentach tworzy chwile. I powiem więcej, nie wystarczyła tu wiedza „oni zginą” – tu… sposób nakręcenia tych katastroficznych scen robił piorunujące wrażenie, naprawdę widać było chaos, szybkość akcji, którą próbowała robić i kamera. Zresztą, ja się na katastroficznych rzeczach nie znam, z rzadka je oglądam, ale od drugiego odcinka widzimy walkę rodzin o sprawiedliwość, której do dziś nie ma.

Tak, proszę Państwa – nikt za tę tragedię nie siedzi.

A zginęło 242 osób, w mieście ogłoszono 30-dniową żałobę, poszkodowani nadal mają problemy i psychiczne, i fizyczne, w końcu niektórzy stracili np. nogę, jak jedna z głównych bohaterek, którą poznajemy całkowicie niewinnie, bo tuż przed wejściem do klubu.

Każda scena sprawia sceny absolutnie przemyślanej. A to oznacza, że albo do czegoś prowadzi, albo chce nam coś pokazać. Przyznam, że dawno nie miałam takiego wrażenia prawdziwości. Ci aktorzy faktycznie wydawali się postaciami, które odgrywają, tak widać było ich emocje, a kamera często pokazywała twarze.

I końcowa przemowa jednego z bohaterów – to wow, było to trochę jak powtórka jednej z najważniejszych przemów w historii Brazylii w 1985 roku. Taka to była charyzmatyczna przemowa.

Ogólnie mogę powiedzieć, że nie przypuszczałam, iż tak się wciągnę w historię. Że mam do czynienia z dramatem – no owszem, wiadomo, ale… to nie było 5 godzin, to było 5 minut, jazda bez trzymanki.

Jest tu pokazane wszystko: od tego, jak się rodzice jednoczą, po ich kryzysy. Jest tu pokazane ludzkie oblicze, po prostu. I to nieludzkie też – co świetnie obrazuje cytat na obrazku.

„Panie prokuratorze, powinien pan traktować ten przypadek, jakby pan nie miał szczęścia”.