noc bez końca

Eriton Luiz Tonetto Lopes to biznesmen, który stracił dziecko w pożarze w 2013 roku. Wtedy to w nocnym klubie „Kiss” doszło do tragicznego… właściwie nie wiem, czego – bo to nie był wypadek. Jakiś muzyk stwierdził, że sobie ogniem pohula na scenie, w zamkniętej przestrzeni. No to się podpaliła pianka na suficie. W klubie było 1000 osób, zginęło 242, a pozostali trafili do szpitala przynajmniej na skutek zatrucia cyjankiem.

Ale wracając do biznesmena, po latach powstała książka Danieli Arbex, a Netflix postanowił ją sfilmować.

Tylko że tradycyjnie nie powiadomił o tym samych zainteresowanych, czyli rodzin ofiar.

W związku z tym pan biznesmen stwierdził, że tak być nie może i złoży pozew przeciwko platformie, ponieważ – cytuję za kulawym translatorem Googla: – „Chcemy wiedzieć, kto na tym zyskuje. Nie dopuszczamy do tego, żeby ktoś zarabiał na naszym bólu i śmierci naszych dzieci. Chcemy zrozumieć, kto na to zezwolił, kto został ostrzeżony, bo wielu z nas nie poszło. Są rodzice, którzy czują się chorzy z powodu serii. Minimum, którego teraz żądamy, to przekazanie części zysku na leczenie ocalałych i na budowę pomnika Pocałunku. Nie chcemy dla siebie żadnych pieniędzy”.

Drogi Netflixie – teraz powinieneś charytatywnie przekazać pieniądze na stowarzyszenie rodziców ofiar.

Ale przejdźmy w końcu do było nie było, zajebistego serialu liczącego sobie 5 odcinków.

* * *

Wszystko tu gra i mam wrażenie, że jest na najwyższym możliwym poziomie. To nie jest tylko to, że Netflix wyłożył na to pieniądze, bo budżet raczej standardowy o tyle, że się platforma nim nie chwaliła. Wydaje mi się, że twórcy – od charakteryzatora, przez reżyserów, muzyków, aż po samych aktorów – chcieli po prostu oddać hołd ofiarom i poszkodowanym. W sumie, to tym bardziej przykre, że Netflix nikogo w tej sprawie nie powiadomił i nie chodzi o informacje prasowe, a o przynajmniej komentarze, konsultacje. Choć – jak pokazuje przykład twórcy mangi „Cowboy Bepop” – Netflix i tak zapewne by je olał.

No, ale koniec końców serial wyszedł sztos.

Po pierwsze – muzyka. Jest taka… klimatyczna. W najważniejszych momentach tworzy chwile. I powiem więcej, nie wystarczyła tu wiedza „oni zginą” – tu… sposób nakręcenia tych katastroficznych scen robił piorunujące wrażenie, naprawdę widać było chaos, szybkość akcji, którą próbowała robić i kamera. Zresztą, ja się na katastroficznych rzeczach nie znam, z rzadka je oglądam, ale od drugiego odcinka widzimy walkę rodzin o sprawiedliwość, której do dziś nie ma.

Tak, proszę Państwa – nikt za tę tragedię nie siedzi.

A zginęło 242 osób, w mieście ogłoszono 30-dniową żałobę, poszkodowani nadal mają problemy i psychiczne, i fizyczne, w końcu niektórzy stracili np. nogę, jak jedna z głównych bohaterek, którą poznajemy całkowicie niewinnie, bo tuż przed wejściem do klubu.

Każda scena sprawia sceny absolutnie przemyślanej. A to oznacza, że albo do czegoś prowadzi, albo chce nam coś pokazać. Przyznam, że dawno nie miałam takiego wrażenia prawdziwości. Ci aktorzy faktycznie wydawali się postaciami, które odgrywają, tak widać było ich emocje, a kamera często pokazywała twarze.

I końcowa przemowa jednego z bohaterów – to wow, było to trochę jak powtórka jednej z najważniejszych przemów w historii Brazylii w 1985 roku. Taka to była charyzmatyczna przemowa.

Ogólnie mogę powiedzieć, że nie przypuszczałam, iż tak się wciągnę w historię. Że mam do czynienia z dramatem – no owszem, wiadomo, ale… to nie było 5 godzin, to było 5 minut, jazda bez trzymanki.

Jest tu pokazane wszystko: od tego, jak się rodzice jednoczą, po ich kryzysy. Jest tu pokazane ludzkie oblicze, po prostu. I to nieludzkie też – co świetnie obrazuje cytat na obrazku.

„Panie prokuratorze, powinien pan traktować ten przypadek, jakby pan nie miał szczęścia”.