Dzień dobereł, sytuacja z internetami chwilowo opanowana. Wobec tego zapraszam na recenzję filmu
WHIPLASH (2014).
Andrew (Miles Teller) jest studentem muzyki na najlepszym muzycznym uniwerku w USA. To niestety albo stety okazuje się bardzo trudnym doświadczeniem przez niezwykle bucowatego buca w postaci nauczyciela Fletchera (J. K. Simmons), który to bierze chłopinę do swej orkiestry na konkurs. I fabuła właściwie na tym stoi, ale ona jest pretekstem dla muzyki.
W tym filmie jest tylko jeden bohater i jest nią MUZYKA. Wszyscy pozostali to tylko pionki stawiane przez dźwięki. Ale za to jakie!
Andrew musi się zmierzyć z dwoma utworami – „Whiplash” i „Caravan”, a to nie jest takie proste. Oba utwory są trudne, ale piękne. I wiecie – posłuchacie sobie ich na YT, ale to dopiero film pokaże Wam ich wspaniałość. Emocjonalność.
Finał to koncert, ale to nie jest to, co myślicie, jeśli nie oglądaliście „Whiplash”. Że co, że spojleruję? W sumie nie – w tym obrazie nie ma czego spojlerować, ponieważ w dalszym ciągu historia jest mniej znacząca, niż dźwięki. Może jestem niesprawiedliwa, wszak film porusza kwestię „czy kariera czy miłość”, „ile możesz znieść dla kariery” i tak dalej, ale…
Koncert na którym Andrew sobie poczyna, jak mu się zachce (hehe) można odbierać jako walkę psychologiczną dwóch osób, ale tak naprawdę to nie. Myślę, że każdy artysta widząc w akcji chłopaka rozpozna TO:
TRANS.
I tu dochodzimy do dwóch rzeczy. Niezwykle zdziwiło mnie to, że reżyseria nie została uhonorowana Oskarem, bo ona w tej scenie jest wprost niesamowicie poprowadzona. Ja się na filmach muzycznych nie znam, przyznaję, ale ruchy kamery były przysłowiowo epickie. To wzmagało emocje, których nie brakowało, i to zarówno w widzu, jak i aktorze odgrywającego Andrewa.
Właśnie – druga rzecz to aktorstwo. W sumie to w pierwszym odruchu stwierdziłam, że Miles Teller miał więcej do zagrania, bo w sumie widać wszystkie jego uczucia i wierzymy, że jest w takim stanie, jaki widać na ekranie. Jednak po odświeżeniu sobie finałowej sceny (wspominałam, że jest cudowna?) zaczynam rozumieć, dlaczego J. K. Simmons zgarnął Oskara. On zdaje się niesamowicie prowadzić młodego przez meandry muzyki. I widz jest go w stanie nienawidzić za to, co robi uczniom. A finał… Jezu, to chyba jeden z najcudowniejszych finałów w historii kina.
Ponieważ mam tu fanów kochających muzykę, to wypada chyba wspomnieć o tytułowym utworze jako takim i Caravanie. Otóż, „Whiplash” to kompozycja Hanka Levy’ego, która znalazła się na płycie „Soaring” Dona Ellisa z 1973 roku. Co ciekawe, samo słowo „Whiplash” to określenie na pewien uraz kręgu szyjnego. To jest teraz znacznie ciekawsze, biorąc pod uwagę to, co się wydarza w połowie filmu. Z kolei „Caravan” powstało w 1936 roku i było komponowane przez Juana Tizola i Duke’a Ellingtona, i to ma nawet słowa spisane przez Irvinga Millsa. Tak czy siak, oba utwory to obecnie klasyki jazzowe.
Idę obejrzeć jeszcze raz finał „Whiplasha”, bo jest on niesamowity. I szczerze mówiąc, film pokochają ci głównie, którzy kochają muzykę – reszta może się nudzić. A recenzję dedykuję Matthias Music District, Joanka98 i KlikRadio, bo wiem, że muzykę kochacie.
Linki do utworów czy też playlisty w komentarzu.
Miłego dnia!