Mindhunter

Zacznę od końca, ponieważ docierają do mnie sprzeczne informacje. Przed obejrzeniem „Mindhuntera” gdzieś wywaliło newsa, że serial będzie miał trzeci sezon. Olałam, no bo w końcu nie widziałam produkcji, ale… coś mnie tknęło i włączyłam. Po prawdzie, motyw był prosty: „potrzebuję czegoś o zabijaniu” XD. Po zakończeniu oglądania zaczęłam szukać konkretnych informacji i nic konkretnego nie znalazłam. Więc albo będzie, albo go nie będzie – kij wie. Przekonamy się w praktyce, ale ewentualnie JEST NA CO CZEKAĆ.

„Mindhunter” to produkcja Netflixa, w której maczał David Fincher. Jest to też serial oparty na książce „Mind Hunter: Inside the FBI’s Elite Serial Crime Unit” Johna Douglasa i Marka Olshakera. Z tego, co wiem, to istnieje wersja polska wydana przez Wydawnictwo Znak , niestety – nie czytałam.

Dwóch agentów FBI: Holden Ford (Johnatan Groff) i Bill Tench (Holt McCallany) w trakcie współpracy wpada na genialny pomysł profilowania przestępców, a ściślej morderców. Jest to projekt na początku drogi, w powijakach, więc panowie właściwie muszą pracować na dwa etaty, ale później wszystko zaczyna się dobrze układać…

…ale powiem Wam, że jeśli odpadniecie po pierwszych trzech odcinkach, to zrobicie błąd. To jest serial powolny, któremu trzeba dać czas się rozkręcić. Twórcy ewidentnie chcieli, żebyśmy poznali bohaterów od A do Z i ewidentnie wyszło im to nie tylko świetnie, ale także wygrali na tym. Dzięki temu mamy serię, o którą fani walczyli przez te kilkanaście miesięcy, gdy produkcja była zawieszona, a ja… ja chętnie przyłączę się do tych fanów, nawet jeśli już wygrali o wznowienie produkcji.

Mam wrażenie, że „Mindhunter” daje szansę utożsamić się z trzema głównymi bohaterami, chociaż to, z którym się utożsamimy, zależy tylko od odbiorcy. Bo tak, oprócz panów jest jeszcze pani, dr Wendy Carr (Anna Torv) i… niewiele o niej mogę powiedzieć poza tym, że… tak, zgadliście.

Czwarty odcinek, mój komentarz: Hmm, dziwne, jeszcze nie było LGBT’ów, czyżby tak miało być do końca?

Szósty odcinek: Potrzymaj mi piwo.

Psychicznie po prostu nie dałam rady oglądać lesbijskiego seksu, wybaczcie. I szczerze mówiąc, nawet jak Carr była w pracy, to jej nie polubiłam. Miałam takie wrażenie, że idealnie sobą pokazuje, iż baby NIE NADAJĄ SIĘ do pracy w FBI, czyli w niezwykle trudnych warunkach psychologicznych. Choć tu raczej chodzi o sposób myślenia, niż wytrzymałość. Trzeba konkretów.

Ale trzeba oddać Carr i producentom, a właściwie reżyserowi, a właściwie twórcom, że jedną scenę z nią to umieli to zrobić. Niby nic się w niej nie działo, a czułam napięcie, oczekiwanie na „co się zaraz odjebie”. Jak obczaicie tę scenę, to będziecie wiedzieć, o czym mówię 🙂.

Najbardziej zżyłam się z Holdenem, może dlatego, że od niego zaczyna się narracja. I to on tak jakby zaanimował to wszystko. Ujrzałam w nim człowieka, który ma bardzo dobrą intuicję i pecha do znajomych, którzy widać, że go nie lubią. Przebywają z nim tylko dlatego, że mają interes. I to chyba jest to, dlaczego tak polubiłam gościa.

Co do Billa, to on również jest ciekawym przypadkiem, ale z zupełnie innych powodów – powodów rodzinnych.

Oglądanie pierwszego sezonu było ciekawym doświadczeniem, ale gdy nastąpił drugi… to ło panie, klękajcie narody!

Żeby była jasność: ten serial jest ciężki energetycznie, ale nie dlatego, że ktoś wymyślił tortury typu „zamykanie w klatce i odcinanie członków”, ale dlatego, że to jest historia oparta na faktach i dlatego, że tematy w nim są ciężkie.

Bo nie dość, że w drugim sezonie mamy seryjnego mordercę w Atlancie, to jeszcze fabularnie przypierdolili Billowi. I chyba ta ostatnia sprawa była najcięższa. Jednakże, to nie jest sezon dla rodziców. Więc jeśli macie dzieci, to może być Wam cholernie ciężko na to wszystko patrzeć.

A tak przy okazji… ja, rasistka, poczułam wielkie oburzenie na to, że w tamtych czasach murzyni byli traktowani chujowo. Serio, w pewnym momencie poczułam autentyczną złość, bo przypominam, że murzyni, żółci, czerwoni, biali i inni to TEŻ LUDZIE i należy im się szacunek.

Drugi sezon jest również tak dobry dlatego, że zastosował pewien, bardzo prosty trik fabularny i to było – z perspektywy widza, budowy świata – genialne posunięcie. Niestety, spowodowało to też, że widz zostaje z mocno rozgrzebaną, niedokończoną historią.

Ale było warto.

I nie tylko dla historii, ale – jak już się pewnie domyślacie – muzyki. Ona jest dosłownie drugoplanowym bohaterem, bo niby jest jej mało, ale jednak dużo. I chyba w pierwszym sezonie jest więcej, niż w drugim. Nie mniej, twórcy przede wszystkim stosują ją na końcu, czy też między rozmowami. Innymi słowy, serial jest oparty na ciszy, co buduje niesamowitą atmosferę. Niektóre odcinki mają po 1 piosence występującej w napisach końcowych, a inne – po 7 nawet. Na swoim koncie w Spotify Netflix zamieścił utwory tylko do pierwszego sezonu, ale nie martwcie się: w komentarzu link do soundtracku z 1 i 2 sezonu.

Co mogę Wam jeszcze powiedzieć? Mam ogromną nadzieję, że trzeci sezon powstanie i ja bardzo, bardzo na niego czekam. Bo to jest po prostu serial wybitny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *