Zakazana planeta

Dzień dobereł.

Trochę się bałam oglądać „Zakazaną planetę”, bo to film z 1956 roku, a jak wszyscy wiemy – efekty wtedy były trochę pożal się borze. A ja w dodatku nie lubię teatralności. Ale mimo wszystko zdecydowałam się na obczajenie obrazu, bo ludzie mówili, że to fajny obraz.

I co?

I mieli rację!

XXIII wiek. Ludzkość jest w stanie podbijać kosmos. To dlatego statek C-57D dociera na Altair IV, gdzie dwadzieścia lat temu miała miejsce tajemnicza katastrofa. Przy lądowaniu okazuje się, że ktoś jednak przeżył, ale ten ktoś odradza lądowania. Mimo to załoga decyduje się to zrobić…

Dalsze opowiadanie to opowiadanie spojlerów, więc daruję sobie. Ba, nawet stwierdzenie, że „Zakazana planeta” jest luźną adaptacją szekspirowskiej „Burzy” może być spojlerem. No, ale z braku chęci psucia Wam zabawy przejdę do zagadnień bardziej ziemskich.

Albowiem ten film uważany jest za milowy krok w dziedzinie filmów SF. Dlaczego?

Po pierwsze, to produkcja w całości dziejąca się poza Ziemią. Pierwsza taka i bez niej nie byłoby „Star Treka”, o czym zresztą mówił sam jego pomysłodawca.

Po drugie – to jest ważniejsze z perspektywy tego, że część z Was kocha muzę – to pierwszy hollywoodzki film, gdzie królowała elektroniczna muzyka. Właściwie ścieżka dźwiękowa jest na niej oparta, a te słynne dźwięki… cóż, rozpoznacie je, gdy włączycie sobie każdą późniejszą produkcję – może tak do roku, w którym powstał „Alien” i w której scenariusz oparty jest na robotach i space operze.

Po trzecie – roboty. Tutaj występuje robot i po raz pierwszy znalazł się w napisach. Jest znany jako Robby i został skonstruowany przez projektanta przemysłowego, Roberta Kinoshitę. Kosztował 125 tysięcy dolarów, co na tamten moment był astronomiczną sumą. Robot zagrał w wielu późniejszych produkcjach, gdyż studio MGM nie chciało się go pozbyć. Ostatecznie, gdyby nie ten wynalazek, nie mielibyśmy milutkich robocików ze „Star Wars”, R2-D2 i C-3PO. A propo robota, to też pierwszy film, w którym tenże ma własną osobowość, a nie jest jedynie jakąś puszką dla ozdoby.

Po czwarte – to pierwszy wysokobudżetowy film SF od studia MGM. Budżet wyniósł 1,968,000 USD, czyli prawie dwa miliony. Jak na tamte czasy, jest to niebagatelna suma. I teraz przenieśmy się trochę bardziej w przyszłość, do lat 90′. Był wtedy pomysł, by James Cameron zabrał się za remake „Zakazanej planety”. Projekt nie doszedł do skutku, ponieważ prawa do filmu były bardzo skomplikowane i dopiero niedawno udało się uporządkować rzecz. Obecnie należą one do Warner Bros, a za remake ma się wziąć producentka Emma Watts, znana m.in. z „Ality: Battle Angel” czy „Avatara”. Scenariusz zaś ma opracować Brian K. Vaughan, który ma na koncie nagrody Hugo i Nebula, czyli jedne z najważniejszych nagród w fantastyce amerykańskiej. Pisał scenariusze do „Ex-Machiny” czy „Lostu”. Brzmi dobrze?

I po czwarte wreszcie, to pierwszy film, w którym zastosowano szerokoekranowy format obrazu.

Być może można by wymieniać jeszcze wiele rzeczy, ale nie chcę Was zanudzać.

Wróćmy więc do samej produkcji… która mimo upływu lat nadal jest dobra. Może w niektórych rzeczach trąci myszką, jak dekoracje, ale kurde, obejrzałam 20 minut i nawet tego nie zauważyłam. Ta historia – mimo że powolna i że niby niewiele się dzieje – jakoś mnie wciągnęła, a im bliżej końca, tym ciekawiej. Sama koncepcja, która wychodzi dopiero w końcowych scenach, jest niesamowicie ciekawa i czuć, że w całości leży mnóstwo potencjału.

Ano właśnie, czy Hollywood potrafi wykorzystać ten potencjał?

Martwi mnie to, bo amerykańskie kino stało się trochę bezkreacyjne, takie na jedno kopyto, aby zrobić. Gdyby za projekt zabrał się Amazon, to by można było mieć większą nadzieję. Ale Warner Bros… który w dodatku ma problemy finansowe? To nie przejdzie. Zwłaszcza, że tu można by było zrobić dość odważną historię.

Do „Niezapomnianej planety” jako reżysera można by zaprosić kogoś specjalizującego się w horrorach (twórca nowego „Nosferatu”?), nawet Wesa Andersona, bo przecież on uwielbia robić teatralne kino. Jest zresztą mnóstwo możliwości, by tę historię uczynić ciekawą i dość niesamowitą.

Ale martwi mnie, że nic z tego nie będzie. Zapewne technologia nie będzie wyglądała tak, jak w oryginale i to trochę szkoda. O ile sam statek mógłby wyglądać, jak obecne, typowe projekty statków, tak już na planecie widziałabym nadal bardzo podobną zabudowę technologiczną, jak w oryginale, bo mimo wszystko, odróżniałaby się od ludzkiej technologii.

Zapewne też dostaniemy sporo murzynów, Azjatów i pewno jeszcze wsadzą LGBT, które to LGBT kompletnie nie pasuje do historii. Ona bowiem jest całkowicie hetero i tu też widać niezły potencjał, szczególnie, że – kurczę – nie ma cenzury w kinie. Tzn. wicie, w latach 50′ w kinie amerykańskim jeszcze obowiązywał kodeks Haysa, który zabraniał wielu rzeczy.

I im bardziej o tym myślę, tym bardziej mam ochotę wysyłać do nieba prośbę „plis, niech to będzie wybitny film”. Ale widząc współczesne kino made in USA, mam spore obawy, że moje prośby spotkają się ze ścianą.

A sam oryginał „Zakazanej planety” polecam obejrzeć, gdyż jest to ciekawa historia, i oglądalna.

PS.: W głównej roli debiutował Leslie Nielsen.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *