Beetlejuice Beetlejuice

„Beetlejuice” nawet po latach ma swój urok. Zgodnie z oczekiwaniami, te wszystkie muzyczne jego akcenty bardzo dobrze brzmiały, a sam obraz był elegancki. No, po to też chodzi się do kina – żeby mieć frajdę z jakości kopii. Natomiast zdziwiło mnie, że jedynka była tak krótka i lekko inaczej ją zapamiętałam. Za to, gdy doszło do sceny z „banana”, to co prawda nikt na sali nie tańczył, ale miałam „o? to już?”. Innymi słowy, „Beetlejuice” to komedia nawet na dwa razy. Komedia, bo się okazało, że humor filmu cieszy nawet młodych dorosłych, bo głównie tacy znaleźli się na sali. Wypełnionej zresztą prawie po brzegi. I niestety, ale chyba trzeba stworzyć w końcu kurs jedzenia po cichu, bo szelest i mlaskanie z popcornem mnie dezorientowało. Na szczęście jedzenie kiedyś się kończy i do dwójeczki doszliśmy już bez takich sensacji.

Od razu powiem, że ten film to solidny, bardzo sympatyczny średniak, z ładnymi scenami. Tu nawet nie chodzi o to, że „Beetlejuice Beetlejuice” może się wydawać wtórny – jak chcą krytycy – ale o konstrukcję fabularną. Bo widzicie, przy tym obrazie już nie miałam odczucia „o? to już?”. Wprawdzie pierwszy raz oglądałam, ale przy pewnych filmach nagle się po prostu budzisz i dziwisz się, że już są napisy końcowe.

Lydia Deetz (Winona Ryder) ma pewien problem – wszędzie widzi Beetlejuica i nikt jej nie wierzy. A ponieważ jest już dorosłą kobietą z córką nastolatką, to udaje jej się w miarę opanować tę sytuację. Do czasu, kiedy sytuacja całkowicie wymyka się spod kontroli…

Nie będę Wam zdradzała fabuły z dwóch powodów. I nie, nie jest to kwestia „szkoda Wam psuć zabawę”, chociaż może to też troszku. Po pierwsze, dużo by tu opowiadać. A po drugie… te przyczyny problemów bohaterów są krótkim gościem, Burton sprawia wrażenie, jakby zło go nie obchodziło i liczą się tylko relacje.

No i tu moim zdaniem jest to ten punkt, który sprawia, że film się dłuży. Bo owszem, wgłębiamy się w charaktery bohaterów, one zdają się pogłębione, ale za to nie mamy jakiś wybitnie rozbudowanych złoli i ich pułapek. Choć tak, widać tu starą dobrą szkołę – nawet najmniejszy złoczyńca musi mieć motyw, czy jakieś charakterystyczne rzeczy.

Pojawią się, pobawią i znikną. Ważniejsze jest to, co się dzieje między matką, a córką.

Córkę gra Jenna Ortega, a jej Astrid jest typową buntowniczką, która uważa matkę za wariatkę i się z nią często kłóci. Ogólnie, rola nie jest jakaś nadzwyczajna. Ale oprócz Michaela Keatona, to po prawdzie nikt nie błyszczał w tym film filmie jakoś ponad standard.

Mamy tu kilka muzycznych scenek, które są perełkami, widać, że Burton bawi się latami 80′, dodatkowo przywdziewając je czasami w komediowe szaty. To robi bardzo dobre wrażenie i w sumie, jeśli lubisz muzykę, to tylko i wyłącznie z powodu tych scenek polecam wizytę w kinie.

Jest jeszcze jedna rzecz, do której mogę się doczepić: zbyt przekombinowane ostatnie sceny. Burton chciał stworzyć dobre zakończenie i w ich ilości przedobrzył. Może i pokazuje tym, że po prostu bawi się konwencją, ale jeden czy dwa taki numer by w zupełności wystarczył.

Myślę, że to przyjemne, familijne kino, które potrafi rozbawić i dać rozrywkę. Po prostu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *